Płynie opowieść jak rzeka życia, przedzierając się przez różne zakątki, okolice, mniej lub bardziej malownicze rejony, w których toczą się sprawy małe, codzienne i wielkiej wagi państwowej. Niezagospodarowana, nieujarzmiona, dzika dzikością radosną i przewrotną, co raz karze falom groźnie i z siłą wielką o brzegi uderzać, a innym czasem spokojnie, cicho przemykać zmarszczkami na sennej tafli.
Kropla, strumień, rzeczka, rzeka świadomości, historii, życia. Życia pełnego magii, którą najlepiej dostrzega młode, wyobraźnią uskrzydlone i nieprzytłumione doświadczeniem oko dziecka czy młodzieńca. Życia niekoniecznie prostego jak ta linia zmierzająca przez kartkę geometry ku nieskończoności, a jakże pełnego uroku, pogodnej akceptacji jego jasnych i ciemnych stron.
Świata małych i większych miasteczek i miast, knajp i eleganckich restauracji, świata ułożonego wedle jakichś niewidzialnych, a skutecznych reguł, w którym wszyscy i wszystko ma swoje miejsce, a i wszystko może się zdarzyć nie burząc jednakże jego ogólnej harmonii.
"... i pamiętaj, niczego nie widziałeś, niczego nie słyszałeś. (...) Ale zapamiętaj też sobie, że wszystko musisz widzieć i wszystko słyszeć."
I jak to z rzeką bywa, a wiedzą o tym ci, którzy zanurzali w niej swoje ja, płyną w niej przeróżne, spodziewane i niezwyczajne, lekkie i po dnie trące swym ciężarem rzeczy. Płyną historie o drobnym cwaniarstwie opartym o sprzedaż serdelków na peronie po koronę osiemdziesiąt i nieskończenie długim wydawaniu reszty z dwudziestki aż pociąg niechybnie wyrusza w swoją planową, nieubłaganą podróż, a reszta niewydana trafia w ręce małego spryciarza.
Opowieści o stałych i niestałych bywalcach hoteli i hotelowych restauracji, bogatych i szastających pieniędzmi jak jacyś arabscy szejkowie, lub biednych krewniakach myszy kościelnych kombinujących jak najeść się i nie zapłacić za to dobro ni grosza.
O komiwojażerach sprzedających coś jak marzenia o lepszym jutrze, wędrownych handlarzach bublami, sprzętem i dobrem wszelakim wśród których prezerwatyw wybornych zabraknąć nie może. Agentach poważnych i wciskających byle kit jak szklarze nie do końca uczciwie wykonujący swój zawód. Grubych, tłustych rybach, panach odmętów i królach oceanów, płynących z jakąś taką godnością i dumą z samego tego ich płynięcia wynikającą, i chudziuteńkich płotkach, przemykających cichutko i dyskretnie żeby nie poruszyć morskiej wody, nie trącić nawet drobnego planktonu i uwagi na siebie nie zwracając nawet drobnym ruchem skrzeli, przeżyć jak długo się da w niezbyt przyjaznym dla nich otoczeniu.
"Moje szczęście polegało na tym, że zawsze spotykało mnie jakieś nieszczęście”.
Rzeka ma swoje prawa, ma swoją szerokość, głębokość i pojemność, zmieści się w niej wiele, i jak śpiewał kiedyś Stachura dla wszystkich starczy miejsca. Historie smutne, wesołe i takie sobie przeplatają się jak włóczka w moim ulubionym zimowym swetrze, tworząc miły dla oka wzór, grzejąc w zimne, ponure dni, niezmiennie ciesząc palce wypukłością ciekawego ściegu sunącego po swetrze jak narty po zboczu ośnieżonej góry.
W tym tętniącym życiem nurcie przewija się wyjątkowe bogactwo postaci, w przeróżnych odmianach i kolorach aż czasami w zadziwienie wprawiających. Kierujący restauracją za pomocą gwizdka właściciel "Cichego kącika", "potężne ciało, żywa reklama opon marki Michelin", albo taki Tonda Jodl układający na podłodze setkę egzemplarzy swojej książki. Zdenek, ten co był oberem z prawdziwego zdarzenia, nauki w "Czerwonym Orle" w Pradze pobierał, a po wojnie działaczem wielkim został i już bez tej radości życia po świecie autem eleganckim był wożony.
Generał "Diesen schnaps kann man trinken", a jadł i pił wszystko co wziął do ręki, i dopiero wtedy gdy się tak najadł i napił to był jakoś tak wyjątkowo z siebie zadowolony i z życia chyba też. Albo ten ober z "Paryża", "obsługiwałem angielskiego króla", co wiedział o wszystkim, a spojrzenie miał takie dziwne donikąd, ale co to natychmiast dostrzegał każdy gest.
Płyną zdania wielokrotnie złożone, a nawet zdania bardzo złożone i bardzo wielokrotnie podrzędnie złożone, które jak długi pociąg na zakręcie, w wagony bogaty, nikną na drugiej stronie i trzeba goniąc je kartkę szybko przewracać. Wiją się jak węże, nie te sławne zabójcze boa dusiciele, ale te ogrodowe, które jednak też mogą zaszkodzić, gdy się o nie nieuważną nogą zahaczy i spotka nagle z ziemią, która zawsze jest na swoim ulubionym miejscu.
I ma ten świat jakiś nieprzemijający urok, nie tych naszych blokowisk z łapserdakami popijającymi tanie winko i łypiącymi złym okiem na innych, lub takimi amerykańskimi gośćmi co ledwie dwa, trzy słowa znają i giwerą rozmawiają z innymi jak jakiś rycerz obłędny mieczem machający i w ich oczach nie ma nawet odbicia nieba co nad nimi. Bo w tamtym świecie jest jakaś życzliwość mniej lub bardziej nieporadnie zerkająca z różnych kątów i zakamarków, radość życia uśmiechająca się w najmniej spodziewanym momencie, zadziwienie światem i jego niezliczoną kolekcją zdarzeń, losów i wyjątkowych przypadków.
Nawet nuda i szarość powszedniego bytowania ma swój urok, gdy nie trzeba się martwić o świat, co za chwilę może zniknąć, gdy popija się chłodne piwo wymieniając opinie i zdania, kłócąc się o topolę i ścieżkę, czy które to piwo jest lepsze, albo kto ostatnio był i z kim, mrucząc pod nosem sprośności w których więcej jest słów lepkich niż czynów zdziałanych. I toczy się los, spokojniejszy w czasie pokoju, mniej spokojny w czas wojny, choć jak ktoś nie widzi i nie słyszy wojennych odgłosów, to zdaje mu się, że jakieś szczęście spłynęło na niego i takie ciekawe czasy nastały, ale jak pomyśli o innych co uderzeniami pieczątek skazywani są na śmierć, to jednak coś się w nim musi zmienić.
I nawet taka nieludzka wojna uczy mimochodem, "że każda godzina jest darem bożym", że ludzie mogą stać się piękni, zakochani, pokorni i refleksyjni, przez prostą możliwość, że już się więcej nie zobaczą. Płyną te wszystkie historie, wprawiają w taką zadumę, uśmiechem obdarzą, zamyśleniem niezwyczajnym, nadzieją trochę drobną i skromną, ale pewną.
"Teksty te były pisane" w cieniu zasłony pokojowej osłaniającej przed resztką letniego słońca, które świecąc przez szpary jeszcze "nagrzewało" mi drętwiejące ręce, ale i tak "parę razy na" godzinę zacinały się i musiałem wykonać jakieś ćwiczenia izometrycznymi zwane, w celu przywrócenia jakiejś sprawności tym moim nieporadnym palcom.
A jak połączy się tę nieporadność palców i nieporadność myśli, które na papierze nie zawsze wyglądają tak jak w szarości umysłu, to pozostaje tylko uśmiechnąć się i pomyśleć, że następnym razem będzie chyba lepiej.
I mam taką cichą nadzieję, która będąc matką wszystkich głupich, ale i nielicznych mądrych jak sądzę też, że tekst ten przyniesie trochę okruszków, a może i większych kawałeczków chipsów-radości, które z przyjemnością będzie można schrupać popijając wybornym, markowym, dobrze schłodzonym pilzneńskim piwem.