Pytanie o baśniowość fantasy może zabrzmieć niepoważnie. Wszak cały gatunek wyrasta z klechd i ballad spisywanych przez pierwszych zbieraczy ludowych opowieści. Jednak rozwój fantasy spowodował zagubienie wrażliwej, poetyckiej baśni, która moim zdaniem zadecydowała o sukcesie Tolkiena.
Patricia McKillip, z lepszym lub gorszym skutkiem, ale jednak konsekwentnie przywraca owe zagubione korzenie. Nie znajdziemy u niej scen okrucieństwa, epickiego rozmachu czy trudnej egzystencji w światach wypełnionych po brzegi cierpieniem i złem. Mamy raczej do czynienia z subtelną grą, mnóstwem poetyckich obrazów, odniesieniami do chanson d'amour i skandynawskich legend oraz czarownie pokomplikowanymi motywacjami bohaterów. Jest też ukochany przez pisarzy fantasy motyw podróży.
Dwaj antagoniści - Cyan Dag i Thayne Ysse - zmierzają do tego samego celu, tajemniczej wieży. Jeden z nich robi to powodowany cnotą wierności swojemu królowi, drugi z miłości do ojczyzny i rodu, ale i nienawiści dla tegoż samego króla - w jego oczach ciemiężyciela. Nie jest to tylko wyścig polegający na pokonywaniu odległości i przeszkód, ale siebie, swoich złud, osobistych słabości i grzechów.
Melancholia i tęsknota, która stała się udziałem innych, drugoplanowych bohaterów psuje nieco ów interesujący obraz. Postaci kobiece dławią sobą tę powieść i właściwie trudno wskazać jedną tego przyczynę. Może ich eteryczność, może wycyzelowana nieprawdziwość, a może jednak statyczność sprawiają, iż powieść nuży. Nuży niemiłosiernie. Rozwodnienie istoty rzeczy jest frustrujące, tym bardziej że autorka, jak debiutantka, zmarnowała wyjściowy pomysł. Zostaje tylko delikatność snutej opowieści niczym pajęczyna w babie lato, dziwny kamienny las, smok złoty, groźny i niespodziewanie posłuszny. Góra złoty i porywane wytwory hafciarek. Niewiele zostaje.