Wydawało mi się, że po dwutomowej * Autobiografii* księdza Twardowskiego - będącej co prawda bardziej kolażem z fragmentów wcześniejszych wypowiedzi i cytatów z wierszy, niż rzeczywistą autobiografią, ale zawierającej masę informacji o samej osobie „Jana od biedronki”, jego poezji i jego otoczeniu - nie ukaże się już żadna pozycja, poświęcona życiu tego niepospolitego człowieka. Bo czy można powiedzieć o nim więcej i bogaciej, niż zrobił to on sam?
Okazuje się, że można. Chociaż przeżył niemal wszystkich swoich kolegów ze szkoły i studiów, dwie z trzech sióstr i kilkoro kuzynów. Chociaż ci, którzy pozostali, nie zawsze mogą powiedzieć coś interesującego albo… nie chcą opowiadać. Chociaż prócz opublikowanych wcześniej wywiadów i artykułów prasowych nie pozostały po nim prawie żadne dokumenty (prawie, bo niestrudzonej reporterce udało się jednak dotrzeć do urywków zaginionego dziennika księdza-poety, do nieujawnionej dotąd jego korespondencji, a nawet… do teczki kandydata na współpracownika UB).
Można - trzeba tylko spełniać trzy warunki: wykazywać dociekliwość i cierpliwość historyka, operować piórem ze swadą rasowego reportera i umieć zachować pewien dystans do opisywanej postaci.To ostatnie wydaje się najważniejsze, bo nie jest wiele warta biografia pisana na klęczkach, a bodaj jeszcze mniej taka, której autor pod pozorem rzetelności grzebie się w niesprawdzonych insynuacjach, z wyczuwalną satysfakcją wyłapując wszelkie domniemane skazy na portrecie swego bohatera.
Grzebałkowska podziwia księdza Twardowskiego, to widać chociażby z kończącego książkę listu w zaświaty, ale nie dorabia mu aureoli, nie stara się tuszować jego drobnych wad i słabostek, zamiast lukrowanej laurki tworząc piękny, wielowymiarowy wizerunek duchownego, poety, a przede wszystkim i po prostu - człowieka pełnego sprzeczności (stąd tytuł). Bagatelizującego swoją twórczość, lecz równocześnie usilnie zabiegającego o druk kolejnych porcji wierszy. Niewstydzącego się chodzenia w krzywo zapiętej sutannie i niewyczyszczonych butach, za to panicznie obawiającego się pokazania komuś swojej łysiny. Niezbyt chętnego do kultywowania więzów rodzinnych, mającego trudności z zawieraniem i podtrzymywaniem przyjaźni, ale z wiekiem coraz bardziej zawzięcie marzącego o wnuczce, której nie miał i mieć nie mógł… a w końcu - gdy był już zbyt schorowany, by mógł radzić sobie sam, i zbyt sławny, by jego niedola pozostała niezauważona - zagubionego między kilkoma osobami, z których każda starała się być tą
najważniejszą.
Reporterski styl i język świetnie współgra z tym rodzajem biografii, w którym równie interesująca jest portretowana postać, jak sam tok stopniowego odtwarzania jej losów.
A efekt? Jedna z najlepszych książek tego gatunku, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek czytać, w mojej subiektywnej ocenie dorównująca tylko „Agnieszkom” Turowskiej.