Gdybym kupiła tę książkę z nadzieją, że potwierdzą się krótkie recenzje z jej okładki, głęboko bym się zawiodła. Mimo dystansu do tego typu chwytów promocyjnych, oczekiwałam zabawnej oraz interesującej satyry. Tymczasem... Ani to zabawne, ani interesujące, mało uniwersalne i stanowczo przerysowane. Numer 10 to powieść drogi. Pomysł autorki opiera się na chwycie odwrócenia ról. Premier Wielkiej Brytanii po stwierdzeniu, że oderwał się od życia zwykłych ludzi, wyrusza w podróż po kraju w... kobiecym przebraniu. Za jedynego towarzysza ma policjanta w cywilu, Jacka. Policjant, wyraźnie skontrastowany z premierem, obdarzony jest inteligencją i przenikliwością, której brak szefowi rządu. Obaj mają okazję obserwować przez tydzień różne środowiska: zwykłych, ubogich mieszkańców zapyziałych dzielnic, przedsiębiorców, emigrantów, narkomanów. Premier w stroju Marylin (niezbyt to śmieszna metamorfoza, raczej wysilona groteska) zawsze oponuje, gdy ktoś zrzuca winę za wszystko na rząd.
Tym samym mamy tu prosty schemat: premier na chmurce, daleko od rzeczywistości – zwykli ludzie, którzy znają o tej rzeczywistości brutalną prawdę – mądry Jack, widzący wiele spraw głębiej niż premier. W takiej oto konfiguracji rozgrywają się wszystkie scenki, niczym w teatrzyku podwórkowym. Bo i też podwórkowy zasięg ma dla mnie ta książka. Anglików może bawić, mogą w niej widzieć odzwierciedlenie swojej rzeczywistości. Tymczasem ja nie widzę w niej nic uniwersalnego, a oczekiwałabym satyry na władzę w ogóle. Być może przykładam za dużą wagę do tradycji satyry, ale nie mogę o niej zapomnieć, gdy czytam nieudane realizacje powieści satyrycznej.
Groteska też zawodzi w tej książce. Autorka pokazuje kompletny chaos, poprzez wykrzywione scenki. Mają one być w założeniu zabawne lub wzruszające. Zostawiają jednak tylko poczucie jeszcze większego chaosu. Townsend bliżej do publicystyki, niż do literatury. Dlaczego więc swoim poglądom nadała formę powieści?