Za każdym razem gdy sięgam po kolejną książkę Rosamunde Pilcher, szukam swoistego ukojenia i pewnej kojącej psychikę ułudy. Kolejne powieści tej autorki to słodkie opowieści o miłości, obowiązkowo szczęśliwej, nie wnoszące niczego nowego, ale i nie krzywdzące w żaden sposób. Tym razem autorka podjęła się zmierzenia z powracającymi uczuciami i z osobami, które nie potrafią lub nie chcą zniknąć z życia innych. I tak Oliver Dobbs, znany dramaturg, który przypadkiem odwiedza swoich teściów, postanawia uprowadzić swojego dwuletniego syna, wychowywanego przez rodziców zmarłej żony. Uprowadza Bogu ducha winne dziecko tylko i wyłącznie z powodu chwilowego kaprysu podsycanego złością za to, że to właśnie teściowie mieliby zająć się wychowaniem JEGO syna.
Z takim namacalnym, bo dwuletnim, balastem doświadczeń życiowych Oliver wraca do Wiktorii Bradshaw, kobiety, którą już raz wykorzystał i zostawił praktycznie bez słowa wyjaśnień. W tym momencie zaczyna się dwutygodniowa historia mężczyzny, który kochał jedynie własne ego, a przyjemność czerpał z możliwości twórczego wyrażania siebie, oraz kobiety, która uwierzyła, że po licznych życiowych wydarzeniach Oliver – jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek kochała – pokocha także ją i doceni za miłość i opiekę nad jego synem.
Wspólny wyjazd do posiadłości Roddy’ego Dunbeatha w Szkocji niewiele zmienia w tym układzie: dramaturg Dobbs pozostaje niebieskim ptakiem literatury, który zdołał już się znudzić ostatnią zabawką – synem, Wiktoria robi wszystko, żeby zasłużyć na miłość Olivera, co w praktyce sprowadza się do sprawowania opieki nad małym Tomkiem, a rodzina Dunbeathów, pogrążona w nieoczekiwanej żałobie, przygląda się taktownie gościom, niczego nie komentując i zbytnio nie ingerując w zaistniały układ.
Rosamunde Pilcher z bezwzględną szczerością wskazuje, że do stworzenia szczęśliwego związku nie wystarczy uczucie tylko jednej ze stron. Piętnuje jednocześnie zaspokajanie jednorazowych i nagłych zachcianek, zwłaszcza takich, które dotykają bezpośrednio innych ludzi. Co prawda jak to w historiach Rosamunde bywa – pojawia się szlachetny, przystojny mężczyzna – John Dunbeath – który będzie balsamem na zbolałą duszę Wiktorii i ostoją w trudnych chwilach, gdy literat postanowi zająć się jedynie swoją karierą i po prostu wyjeżdża, zostawiając ponownie bez wyjaśnień Wiktorię, obarczoną małym chłopcem.
Fabuła powieści pozwala ujrzeć, w jaki sposób zachowują się w ekstremalnych sytuacjach kobiety, które kochają za mocno nawet wówczas, gdy rozum podpowiada, że to uczucie nie ma szansy na szczęśliwy ciąg dalszy, oraz mężczyźni, którzy kochają swoją pracę i siebie ponad wszystko. Tyle w sferze emocjonalnej. Zastanawiające jest to, że pewne zachowania nie ulegają zmianie: zawsze jest ktoś, kto kocha za bardzo, dla kogoś innego najważniejsza jest praca, a w przypadku tragedii rodzinnej - podejmują nie zawsze racjonalne decyzje.
Warto przeczytać choćby po to, aby mieć satysfakcję, że inni w ciągu dwóch tygodni (w czasie urlopu, co należy podkreślić z całą mocą) mogli przeżyć zdecydowanie więcej niż w ciągu reszty życia. Taki drobiazg, a cieszy.