Czytanie tej książki przypomina oglądanie starego, babcinego albumu odnalezionego gdzieś w rupieciach na strychu. Zdjęcia nieuporządkowane, z różnych okresów, dotyczące różnych postaci, z których większości już nie ma, a jeśli żyją wyglądają zupełnie inaczej. Czuć charakterystyczny zapach starych utrwalaczy, fotografie mają postrzępione brzegi, tu i ówdzie plamy, wszystkie lekko wyblakłe, w kolorze sepii.
Karen Blixen właśnie tak opowiada nam historię swoich siedemnastu lat spędzonych w Afryce - otwiera pudła z różnymi wspomnieniami, dotyczącymi raz ludzi, innym razem zjawisk przyrody, pogody, kawy, plemion murzyńskich, farmy. Autorka potrafi poświęcać całe rozdziały zwierzętom gospodarczym. Od pierwszych stron wiemy, że pobyt Karen w Afryce to epizod z przeszłości - narratorka już stamtąd wyjechała, teraz siedzi przed maszyną do pisania w północnej Europie i wspomina upalną suchą porę na kenijskich równinach. Do wyjazdu doprowadziła ją klęska ekonomiczna. Opowieść antycypuje późniejsze wydarzenia, gdy kilkadziesiąt lat później biali w pośpiechu opuszczali czarny kontynent wraz z wojskami kolonialnymi - nostalgia była podobna.
Jak wygląda Afryka we wspomnieniach baronowej, Afryka lat 1914-1935? Straszny konflikt w Europie, którego echa docierają do kolonii, jest tu przedstawiony z powagą, acz w gruncie rzeczy nabiera cech kabaretowych - obrazy Masajów uzbrojonych we włócznie palących się do walki z Niemcami, czy tajemnicze działania lorda Delamere'a, śledzącego ruchy wrogiej armii, przedstawione przez Blixen z całą powagą, po prostu śmieszą, chyba nawet wbrew intencji autorki. Kolonializm, który miał być rzekomo potworną zbrodnią białego człowieka na Afryce, oglądany przez pryzmat codziennego życia, nie wydaje się być czymś nieprzyjemnym. Oczywiście, istnieje niewidzialna linia podziału na panów i tubylców, ale jest ona wynikiem odmiennej kultury obu stron, tego iż autochtoni mają zupełnie inny ogląd świata, który zresztą baronową fascynuje. Nie ma w nim krztyny abstrakcji, wszystko u nich jest podporządkowane hierarchii społecznej mierzonej ilością posiadanych krów, kóz i żon - właśnie w tej kolejności. Pojęcia bogactwa,
sprawiedliwości, władzy były dla nich niejasne, nieczytelne i nieważne. Zostawili je białemu człowiekowi, nałożyli mu niejako jarzmo odpowiedzialności, w które on skwapliwie wszedł, łudząc się swoją władzą. Władzą, dodajmy, przypominającą raczej stosunek ojca do syna, niż pana do niewolnika.
Oprócz Afryki murzyńskiej Blixen opowiada nam szeroko o Afryce białej - garści kolonistów, właścicieli farm, łowców przygód i zwyczajnych awanturników, jakich nie brakuje w takich miejscach. Wąski krąg Europejczyków przywodził mi raczej na myśl cięte kwiaty - niby jaśniejące, piękne, ale jednak oddzielone od swych korzeni. Na kartach książki mogliśmy obserwować tworzenie się dziwnego melanżu kultury cywilizacji Zachodu z afrykańską. Co ciekawe, wielu białych z powieści Blixen to ludzie z wyższych sfer, arystokraci, bądź świetnie wykształceni plebejusze. I oni, pomimo swego bagażu kultury, jaki wynieśli z domów i szkół, ulegają Afryce, jej czarowi, sile prostoty, krajobrazowi i dzikiej pierwotności. Temu też chyba należy przypisać tak wielki sukces tej powieści - naszej głębokiej tęsknocie, przenicowanych skomplikowaną, niejednoznaczną cywilizacją, za dziką naturalnością i swobodą.
Znający biografię Blixen dostrzegą między wierszami fałsz, z jakim baronowa opowiada o sobie. Unika ona ekshibicjonizmu, nie dowiemy się o jej niekochanym mężu - hulace i rozrzutniku, o prawdzie związku z Denysem Finch-Hattonem - słowem niczego o życiu osobistym baronowej. Kierując się dumą arystokratki nie pozwala sobie na upublicznienie prawdy o niej samej, przez co opisy najbliższych jej ludzi sprawiają wrażenie zimnych i nieprawdziwych. Jej życie wewnętrzne, gdyby kierować się tylko Pożegnaniem z Afryką, to rozważania na temat dziwności kontynentu, jej stosunku do obcości kraju, w którym przyszło jej żyć, to szukanie takich odniesień w kulturze, które zdołałyby wytłumaczyć jej to, co widzi - stąd tak wiele cytatów z Biblii, * Koranu* i Baśni tysiąca i jednej nocy.
Karen Blixen często odkreślała, że owe siedemnaście afrykańskich lat były najlepszymi z jej życia i zostawienie ich u stóp kenijskich gór Ngong było dla niej największym ciosem. Może właśnie dlatego Pożegnanie z Afryką jest tak piękną, nostalgiczną opowieścią o żywej relacji przybysz-kontynent, a nie kobieta-mężczyźni.