Sen o warszawce
Jan Nowak-Jeziorański powiedział w jednym z wywiadów, że nowe pokolenie w końcu może żyć w normalnym kraju, w którym nie ma okupacji i nie trzeba bić się o wolność. Dziadkowie walczyli z „frycem” i „kacapem”, ojcom władza ludowa gumowymi pałkami wybijała z głów nieprawomyślne idee, synowie zaś wreszcie mogą się wykazać nie przytłoczeni brzemieniem martyrologii. Najłatwiej zaś wykazać się ponoć w stolicy, mieście nieograniczonych możliwości i błyskotliwych karier. Teoretycznie jest w tym trochę racji, praktyka jednak bywa dość brutalna, o czym przeczytać możemy w zbiorze opowiadań Ballada o dobrym dresiarzu.
Warszawa Marka Kochana nie jest miejscem napawającym optymizmem. Oglądamy ją oczyma kolejnych bohaterów: w większości zagubionych, zdezorientowanych ludzi, którzy w pogoni za pieniądzem i karierą zatracili wszystko – od osobowości po godność. Poznamy rodzimych yuppie, bezkształtny, pozbawiony kręgosłupa nijaki plankton, któremu wydaje się, że jest rekinem rynku i złapał szczęście za nogi unosząc się bezwolnie na falach. Plankton, który nie chce przyjąć do wiadomości prostego faktu, że jego przeznaczeniem jest zniknięcie w paszczy grubej ryby lub wyrzucenie na brzeg, by wysechł w morderczych promieniach słońca. Bohaterowie wykreowani przez Kochana to również ludzie gotowi zrobić wszystko, by błysnąć w towarzystwie, być „trendy”, „jazzy”, albo chociaż „cool”, otaczający się zbędnymi gadżetami, na które są gotowi wydać ciężko zarobione pieniądze tylko po to, żeby Kowalskiemu spod czwórki oko zbielało z zazdrości. W Balladzie o dobrym dresiarzu przeczytamy o tych, dla których wielkie miasto okazało się
zbyt duże, przerosło ich i aby mu dorównać nadęli się do tak groteskowych rozmiarów, że stali się już li tylko śmiesznymi, żałosnymi snobami. Warszawa to jednak nie tylko Ziemia Obiecana rodzimych yuppies, to również przytłaczający moloch sprowadzający człowieka do roli anonimowej jednostki czasowo zamieszkującej swoje M-3, otoczonej czterema ścianami, pomiędzy którymi skupiły się wszystkie jego fobie i bolączki. To tutaj eskaluje złość, potrzebująca choćby najdrobniejszego pretekstu by eksplodować obracając w gruzy mozolnie wybudowane pozory ładu, porządku i szczęścia rodzinnego. Nie każdy jednak barykaduje się we własnym domu w towarzystwie strachu i narastającej z każdą chwilą frustracji, nie każdy pozostawia swoją osobowość i kręgosłup moralny na progu gigantycznych biur, by zarobić na najnowszy model auta, zegarka czy telefonu komórkowego. Są jeszcze królowie życia w ortalionowych spodniach spędzający noce i dnie na podwórkowych ławkach, coraz bardziej mętnym wzrokiem usiłujący wypatrzyć ofiarę (wszak
dzień bez spuszczonych „bęcków” to dzień stracony).
Taka jest stolica w opowiadaniach Kochana, miasto przetrąconych kręgosłupów, stłamszonych sumień, zniszczonych karier, pogrzebanych nadziei i zaprzepaszczonych szans. To miejsce pełne dresiarzy, dorobkiewiczów, lumpów, pracowników potężnych agencji, frustratów, których tak naprawdę łączy jedno – zagubienie i usilna próba utrzymania głowy ponad wszechogarniającym bagienkiem. Niektórzy z nich szukają miłości, inni wśród napotkanych twarzy wypatrują człowieka, a nie tylko pochłoniętego własnymi zmartwieniami Homo sapiens, jeszcze inni po prostu chcą zamienić kilka słów, choćby zdawkowych i pozornie nic nie znaczących. Wydaje się jednak, że każdego z nich to miasto przerosło, zapłacili zbyt wysoką cenę za próbę realizacji swoich marzeń. Ukrywając gdzieś głęboko własne „ja” wystawili na pokaz formę słabą i nieprzystosowaną - formę, która nie ma szans, by przetrwać.
To w gruncie rzeczy bardzo smutny zbiór opowiadań, mimo wielu pozornie humorystycznych, przepełnionych ironią fragmentów. Kochan ukazuje społeczeństwo w krzywym zwierciadle, zniekształca, przejaskrawia i wyolbrzymia poszczególne cechy. Gdy dokładnie przyjrzymy się temu groteskowemu odbiciu, zapewne niejeden z nas zauważy swojego sąsiada, szefa, a może nawet siebie. Autor zastosował ciekawą stylizację, kiedy bowiem opowiada o pracownikach wielkich firm, jego gawęda nasycona jest slangiem rodem z agencji reklamowych, tym branżowym bełkotem stwarzającym pozory elitarności. Gdy głównym bohaterem czyni zaś dresiarza, na kartach książki goszczą wulgaryzmy, a język staje się wręcz prymitywny. Bardzo podobały mnie się owe zabiegi literackie i tu należą się panu Kochanowi szczere słowa uznania, nie wszystko jednak w jego opowiadaniach przypadło mi do gustu. Wydaje mnie się, że w części utworów zagubiła się idea, myśl przewodnia, próżno doszukać się w nich zamysłu czy pointy. Są jak fotografia wykonana
przypadkiem, bez uprzedniego przygotowania, kadrowania. Nie przeczę, że czasem w ten sposób powstają istne perły, jednak częściej wychodzą zdjęcia w zasadzie nie przedstawiające niczego konkretnego. Właśnie tak, niestety, odebrałem niektóre utwory składające się na Balladę o dobrym dresiarzu – zabrakło gdzieś konceptu i czasem czytałem ostatnie zdania bezowocnie zastanawiając się, co w zasadzie autor chciał przekazać. Myślę zatem, że ten uważny obserwator nie do końca wykorzystał potencjał drzemiący w wykreowanych przez siebie wyrazistych bohaterach , ludziach, dla których sen o Warszawie okazał się przygnębiającym koszmarem. Trochę szkoda, gdyż pomysł, choć niezbyt nowatorski, wcielony został w życie w bardzo interesującej formie.