Trwa ładowanie...
olaf
21-07-2015 14:17

„Sława jest piękna, ale płaci się za nią wysoką cenę”

"Nie jestem człowiekiem, który przechodzi obojętnie wobec własnych pomyłek" - mówi Olaf Lubaszenko w rozmowie z Ewą Jankowską. W naszym wywiadzie słynny reżyser i aktor opowiada o chorobie, wspomnieniach i konsekwencjach imprezowania. O kosztach sławy i o tym, dlaczego może się wydawać, że niektóre tematy poruszone w książce nie zostały przedstawione w wyczerpujący sposób.

„Sława jest piękna, ale płaci się za nią wysoką cenꔏródło: Wydawnictwo Prószyński i S-ka
d2x572m
d2x572m

"Nie jestem człowiekiem, który przechodzi obojętnie wobec własnych pomyłek" - mówi Olaf Lubaszenko w rozmowie z Ewą Jankowską. W naszym wywiadzie słynny reżyser i aktor opowiada o chorobie, wspomnieniach i konsekwencjach imprezowania. O kosztach sławy i o tym, dlaczego może się wydawać, że niektóre tematy poruszone w książce nie zostały przedstawione w wyczerpujący sposób.

* Olaf Lubaszenko :* Przepraszam za strój i za spóźnienie.

Ewa Jankowska: To od tego może zacznijmy. Spóźniania. Zabalował pan wczoraj – tak jak dawniej?

Nie, wracam z ryb, a poza tym ja już przecież prawie nie piję.

*Kiedyś się zdarzało. Pamiętam jedną historię. Zaspał pan na 16 do pracy. *Tak, do teatru. Położyłem się spać o 4 nad ranem. Żeby na pewno zasnąć, łyknąłem tabletkę. Obudziłem się za pięć czwarta po południu. A o 16 był spektakl. Koszmar każdego człowieka w dzisiejszym świecie, nie tylko aktora: 60 nieodebranych połączeń, kilkadziesiąt wiadomości. Wszystko na szczęście dobrze się skończyło, między innymi dzięki Maciejowi Robakiewiczowi, z którym dzieliłem rolę. Wszyscy zresztą byli bardzo wyrozumiali. Od tamtej pory zawsze nastawiam dwa budziki, żeby mieć pewność, że przynajmniej jeden zadziała.

To był spektakl „Metro”. Zdążył Pan w ostatniej chwili, ale spektaklu nie zagrał. Publiczność nie była zawiedziona?

Nie. W przypadku „Metra” jest tak, że ludzie przychodzą na sam spektakl, ewentualnie dla wykonawców głównych ról – Roberta Janowskiego, Katarzyny Groniec, Edyty Górniak. Nasze postaci – reżysera i choreografa - nie były największym magnesem dla publiczności.

d2x572m

(img|582759|center)

Metro” to chyba jeden z pana najdłuższych zawodowo związków?

Najdłuższy i w zasadzie w jakimś emocjonalnym sensie wciąż trwa. Mam wrażenie, że dopiero co „Metro” obchodziło 20 jubileusz, a od tamtej pory już minęły cztery lata.

Dobre wspomnienia?

Dobre. Przede wszystkim szkoła – nauka funkcjonowania w większej grupie na całkiem nowych zasadach. Trafiłem tam jako młody chłopak, a z czasem to ja zacząłem pełnić rolę mentora dla młodszych kolegów. Dużo się działo pod względem emocjonalnym na linii twórca-zespół, zespół-publiczność. Takie doświadczenie już się nie powtórzy. Tak jak śpiewał ze Świetlikami Bogusław Linda – już nic nie będzie tak samo smakować.

d2x572m

To ciekawe, zwłaszcza że do „Metra” trafił Pan całkiem przez przypadek.

Również dzięki Bogusławowi. To, co najbardziej trwałe, najczęściej zdarza się przypadkiem. Tak jak z mostem Syreny, który w tamtych czasach postawił generał Jaruzelski. Miał tylko na chwilę zastąpić jeden z budujących się mostów. Tymczasem przetrwał kilkanaście lat. Tak to bywa z prowizorkami, że często są bardziej trwałe niż na początku zakładaliśmy.

Zaczęliśmy sentymentalnie. Książka również jest sentymentalna. Nie za wcześnie na podsumowanie życia? Jest pan jeszcze młody.

A dziękuję, bardzo pani miła. Nie zgodzę się jednak z tym, że ta książka to podsumowanie życia. Ani autorzy, ani wydawnictwo nie miało zamiaru stworzyć z niej czegoś podobnego. Wywiad został przeprowadzony na pewnym etapie mojego życia i wydaje mi się, że miałem pełne prawo, żeby się wypowiedzieć.

Moment adekwatny – dobrze, jeśli promocji czegokolwiek towarzyszy jakiś skandal lub plotka.

Ale gdzie tu skandal?

d2x572m

W tym przypadku pana choroba.

Nazwałbym to raczej wydarzeniem medialnym, o którego rozgłos nie zabiegałem. Rzeczywiście spotkałem się z opinią, że znalazłem sobie niszę w postaci cukrzycy, otyłości i depresji, i teraz ją eksploatuję. Jednak wydaje mi się, że jeżeli za coś zapłaciło się, w cudzysłowie, „krwią”, a tak naprawdę ośmioma latami swojego życia, to mówienie tutaj o cynicznych intencjach jest dalece niestosowne. Ja sobie tej choroby nie wymyśliłem.

Ale był to pretekst, żeby książka powstała.

Oczywiście. To naturalne, że ważne, przełomowe momenty w życiu stają się motorem do twórczości, do krzyku, w przypadku niektórych do malowania obrazów czy komponowania symfonii, w przypadku innych do tworzenia książek. W moim przypadku stało się tak, że ta twórczość nie była wystarczająco precyzyjnym komunikatem na temat tego, kim jestem, co myślę, jak formułuję opinię o świecie.

Co to dokładnie znaczy?

To, co ukazywało się na mój temat w formie przekazu medialnego i mam tu na myśli przekaz szczególnego rodzaju – nazwijmy go bulwarowym – całkiem odbiegało od tego, kim naprawdę jestem. Przez kilka lat to we mnie wzbierało. I w końcu przyszedł czas, aby opowiedzieć, co we mnie siedzi. Chcę dać szansę przynajmniej kilku osobom na poznanie mnie lepiej i dowiedzenie się, co czuję. Jeżeli inni uzurpują sobie prawo do tego, żeby wyrażać sądy na mój temat, to tym bardziej ja mam prawo do tego, żeby mówić o sobie. Nie wynika to bynajmniej z narcyzmu. Przez wiele lat ukrywałem się ze swoją chorobą. Jednak przy współczesnym rozwoju nurtu w mediach, który żywi się czyimś życiem osobistym, zwłaszcza tą sferą najbardziej intymną, izolowanie się i unikanie konfrontacji działa na niekorzyść. Ignorując ten nurt skazujemy się na to, że do odbiorcy dotrze przekaz w zdeformowanej formie.

d2x572m

Nie udało się panu zdystansować do tych treści? Powiedzieć sobie – niech myślą, co chcą, ja wiem, jaka jest prawda, moi najbliżsi wiedzą, jaka jest prawda.

Przez wiele lat się udawało. Myślę, że w dalszym ciągu potrafię się do tego zdystansować, ale trochę pod wpływem emocji, a trochę na skutek przemyśleń doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się izolować. Im dłużej to robimy, tym większą trudność sprawia potem odkręcanie pewnych informacji.

Nie pan był ich autorem.

**Ale odbiorcy ten właśnie obraz uznali za prawdziwy. I pojawił się tak zwany hejt.

(img|582760|center)

Ten hejt bolał?

Na początku bardzo. Aż do momentu, w którym nie wytworzyłem w sobie mechanizmów obronnych. Najpierw jest ból, potem sprzeciw na to, że jak to możliwe, aby budzić taką niechęć, nie zrobiwszy nikomu żadnej krzywdy. Na szczęście ten etap chyba mam za sobą. Udało mi się oswoić z tą sytuacją i na nią zareagować - po to między innymi jest ta książka. Już zauważam, że dzięki niej zaczynają się pojawiać w komentarzach głosy przyjazne. Proporcje między ilością hejtu a głosów niosących empatię się odwróciły. I o to też mi chodzi, żeby tę empatię społeczną wzmacniać. Ona jest słabsza niż hejt i potrzebuje wsparcia. Ja służę wyłącznie jako narzędzie do walki o nią.

d2x572m

Książka została mi „sprzedana” tak, że będzie swego rodzaju spowiedzią Olafa Lubaszenki, wyjaśnieniem tego, co się działo ze znanym aktorem, reżyserem przez ostatnie kilka lat. Dlaczego przytył, dlaczego zniknął? Tymczasem ten fragment pana życia zajmuje zaledwie kilkanaście stronic, reszta to podsumowanie pana twórczości.

To chyba dobrze? Myślała Pani, że będzie to książka kierowana do studentów medycyny?

Myślałam, że będzie więcej o chorobie, depresji, o życiu, walce Lubaszenki ze swoimi słabościami, relacjach, jakie buduje się w takiej sytuacji z innymi ludźmi. Mam w tym temacie lekki niedosyt. Czuję, że się pan z tym wciąż kryje, wysuwając na plan pierwszy swoją twórczość.

Dobrze to pani odebrała. I nie widzę w tym nic złego. Ta książka jest o tym, jak widzę siebie i jak chciałbym, żeby mnie widziano. Nie uciekam przed trudnymi tematami, jednocześnie nie uważam, że powinny one dominować. Moje zdrowie stało się przedmiotem publikacji nie dlatego, że ja tak chciałem, ale dlatego, że już wcześniej ktoś wdarł się na ten teren. Dało mi to szansę, by odstąpić od zasad i mówić o rzeczach, o których normalnie bym nie mówił. A opowiadanie o sprawach osobistych to nie jest kierunek, w którym świat powinien zmierzać.

Nawet jeżeli mogą nam powiedzieć coś ciekawego, czegoś nas nauczyć?

Pani tego nie znalazła? To przykre.

d2x572m

Miałam poczucie, że pewne tematy nie zostały wyczerpane. Jak ten związany z panią Hanną, pana obecną partnerką, którą poznał pan, o ile dobrze to czytam, w swoim największym dole. I ja sobie myślę – jaka wspaniała historia – mężczyzna w takim stanie poznaje piękną kobietę, bo nie można o tym nie wspomnieć, i ona pana wyciąga z tego dna. Nie wiem, co się właściwie stało, bo pan o tym nie mówi. A szkoda, bo ja, osoba wychowana w erze wiecznego udawania, że wszystko jest ok, byleby nie stwarzać problemu, bo to nie jest atrakcyjne, bo nie pociąga drugiej strony, chciałabym uwierzyć, że może jednak jest to możliwe.

Pani słowa są dowodem na to, że ten niedosyt prowokuje do myślenia. Może nie przyszłaby pani do głowy taka refleksja, gdybym to pani dobitnie wyłożył. Ale przyznam się, że nie myślałem, że ta historia może nieść za sobą taką interpretację.

No to proszę teraz powiedzieć. Czy pani Hanna odegrała ważną rolę w pana życiu wtedy?

Tak, ogromną.

To ona zachęciła pana do terapii?

Czy pani teraz podpowiada mi, co mam mówić? (śmiech)

Trochę tak.

Moje spojrzenie na tamten czas zmienia się z roku na rok. Ta historia cały czas dla mnie i dla Hani trwa i chyba nie potrafię jej jeszcze podsumować. Nie wiem, dokąd nas ona zaprowadzi, gdzie znajdziemy się za jakiś czas.

Chce pan chuchać na szczęście?

Dzielenie się szczęściem to rzecz pożądana przez lajfstajlowe miesięczniki oraz przez ludzi, którzy chcą zobaczyć siebie na kolorowej okładce, jak siedzą na pięknej werandzie, w domu ozdobionym kwiatami, w pięknych strojach sponsorowanych przez ZPO Bytom albo jakąś firmę zagraniczną. I wcale z tego nie kpię, bo tego człowiek najwyraźniej potrzebuje. Ale moim zdaniem to nie jest niezbędne. Uważam, że szczęście może rozkwitać bez okładek i bez dzielenia się nim z szerszą publicznością, nawet jeżeli jest to publiczność najwyższej klasy lajfstajlowego miesięcznika.

Poza tym szczęście to miraż, do którego dążymy, a którego nigdy nie osiągamy. I choćby z tego powodu tak ciężko o nim mówić. Rozumiem tych, którzy chcą je na chwilę zatrzymać. Być może za chwilę ono pryśnie, a okładka zostanie.

Łatwiej mówić o swojej twórczości?* *O filmach?

Filmy to nie jest szczęście. To ciągła próba nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, wręcz rozpaczliwa, bo bardzo kosztowna. I nie mówię tu tylko o dramatach, ale również o komedii. Bo bawienie ludzi to też forma kontaktu. Bardzo doceniam tych, którzy uprawiają tę formę, nawet ich niepowodzenia nie sprawiają, że nabieram do nich pogardy. A niestety takie lekko pogardliwe podejście funkcjonuje wśród ludzi.

Olaf Lubaszenko i Cezary Pazura w filmie "E=mc2"/Best Film

(img|582761|center)

Ten komediowy fragment pana twórczości został trochę pominięty w książce. A ja dorastałam właśnie na pana komediach – trochę się nawet podkochiwałam w Maxie Kędzielskim z „E=mc2”, później jak zobaczyłam „Zakochanych” i pana w roli prawnika Pawła Zdzierskiego to trochę mi przeszło...

To była wyjątkowa kanalia. (śmiech) Ale warto było zagrać tę rolę dla sceny z Beatą Tyszkiewicz, z którą na wieży pijemy whiskey z piersiówki. Powiem więcej, dla tej sceny warto było zostać aktorem.

Uważam, że to jedna z najfajniejszych polskich komedii romantycznych. O niej w książce nie rozmawiacie.

Jest świetna. Bardzo wysoko cenię Piotra Wereśniaka. Za jego profesjonalizm, poczucie humoru. Ale właśnie tego typu produkcje, dobre filmowe rzemiosło, w Polsce traktuje się z pobłażaniem. Co jest dziwne, bo pochodzimy z kraju, w którym powstała wybitna komediowa trylogia Sylwestra Chęcińskiego - „Sami Swoi”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć”. Do pewnego czasu te filmy były bardzo szanowane. Potem jednak to nastawienie się zmieniło. Już Stanisław Bareja miał problemy z krytyką i środowiskiem. Cieszył się uznaniem widowni, ale w branży nie był szanowany. To mnie oburza.

Obecnie jego filmy wynosi się na piedestał.

Wydaje mi się, że dopiero z czasem zaczynamy spoglądać na pewne rzeczy, w tym przypadku filmy, inaczej. „Rejs” Marka Piwowskiego był zmiażdżony przez krytykę i środowisko, tymczasem przetrwał.

Bo jest znakiem czasów. Nie wiem, czy „Zakochani” będą w ten sposób postrzegani za jakiś czas.

Ale wtedy do tego nie aspirował. U nas każdy film chce się traktować co najmniej jak „Popiół i diament”, jak dzieło narodowe, które gra wielkimi polskimi emocjami. Przykładamy taką miarę do filmów, które tej miary po prostu nie udźwigną, bo nie po to zostały stworzone. Czym innym jest współczesny film rozrywkowy, a czym innym psychologiczny dramat historyczny oparty na najgłębszych podziałach czasu powojennego. Nie da się tego oceniać tym samym instrumentarium, a jednak wciąż się to robi.

Czyli polskie komedie, które dziś uważamy za słabe za jakiś czas będą się wydawać lepsze?* *Może one naprawdę są słabe?

Jestem o tym prawie przekonany. Nie będziemy mieli wobec nich aż takich oczekiwań. Sam się złapałem na tym, że coś, co mnie w kinie odpychało, po latach budziło moje uznanie i rozbawienie.

Co takiego?

Tego nie powiem. Już dość o tej komedii. Śmiech to nie jest coś, o czym się powinno mówić, to się powinno przeżyć. Jest taka anegdotka. Scenarzysta w USA przyniósł znanemu producentowi scenariusz. I on mówi – no fajnie, ale dodałbym trochę seksu i humoru. On pyta – ile? Tak z 12 proc. seksu i 14 proc. humoru. Tego się nie da zmierzyć. Zresztą dawno nie myślałem o filmie i teraz mnie tak pani zainspirowała do przemyśleń.

Ale książka w 90 proc. jest o filmie.

Ale to nie jest obecnie mój ulubiony temat. Mogę z panią porozmawiać o „Władcy Pierścieni”. (śmiech)

Ten temat w rozmowie z panem się nie kliknie.

Ja jednak pozostanę przy moich pasjach i zainteresowaniach niezależnie od klikalności.

Nie chce pan sprzedać książki?

Zacytuję wybitnego poetę Krzysztofa Karaska – to się dopiero nie kliknie - „na niepopularność trzeba sobie ciężko zapracować”. I nie na taką niepopularność, bo ktoś nas nie lubi czy jesteśmy anonimowi, ale na niepopularność programową. Czyli wiemy, że ktoś jest wybitny, lecz jego twórczość nie jest popularna.

Taki jest pana cel?

Być może. Aby dobrze istnieć, mieć swoich odbiorców, którzy rozumieją przekaz i nie oczekują, że nagle znajdziemy się w mainstreamie.

Ale pan już się w nim znalazł.

I to jest właśnie chyba mój problem.

W wywiadzie mówi pan nawet, że zawsze się panu wydawało, że będzie pan robił raczej filmy kameralne, a potem wpadł pan w mainstream.

To jest jeden z przekazów tej książki. Znalazłem się w czymś, w czym nie byłem wychowany, do czego nie zostałem przygotowany, na co się nie nastawiałem. Nie wypracowałem odpowiednich mechanizmów obronnych i stąd moja dzisiejsza sytuacja. Za to, że znalazłem się w mainstreamie, czyli w świecie, który nie był moim światem i próbowałem w nim funkcjonować jak najlepiej potrafiłem, musiałem zapłacić najwyższą cenę. Bo żeby nie utonąć, byłem zmuszony machać rękami trzy razy szybciej niż ci, którzy byli do tego przygotowani.

(img|582762|center)

Znalazł się tam pan nie ze swojej woli?

Nie, to były wszystko moje decyzje. Ale nie do końca zdawałem sobie sprawę z ich konsekwencji. Często wchodzimy w coś, co wydaje nam się atrakcyjne, ale jeszcze na tym etapie nie wiemy, jaką cenę za to zapłacimy.

Co było takie atrakcyjne?

Doświadczyła pani kiedyś sławy, pani redaktor? To jest piękne. I w pierwszej chwili bardzo pociągające. Błysk fleszy, głosy uznania, klepanie po plecach, korzyści finansowe. Można sobie kupić ładne ubrania, wymienić samochód na lepszy, poobracać się w towarzystwie ludzi o wysokim statusie społecznym. Ale niestety – płaci się za to wysoką cenę i do tego po jakimś czasie okazuje się, że to nie jest wartość sama w sobie, że prawdziwe wartości są gdzie indziej.

Czy to znaczy, że jest pan niezadowolony dziś z tego, co pan w tym mainstreamie osiągnął?

To nic nie znaczy. Pokazuje tylko to, w jakim jestem miejscu dzisiaj. Oczywiście, że nie ze wszystkiego jestem do końca zadowolony.

Z czego?

Z „Poranku Kojota”. Powstał za szybko, niepotrzebnie tak szybko. Powinienem był się lepiej do niego przygotować, dłużej się namyślić. „Złoty środek” również ma pewne pęknięcie w sobie. Było w nim założenie, że bohaterka, wspaniała Ania Przybylska, zagra mężczyznę i że nikt nie zauważy, że ona jest przebrana. To było bardzo naiwne. Już na etapie montażu było wiadomo, że nawet jeżeli wewnętrznie film trzyma się kupy, to w warstwie zewnętrznej jest tam po prostu przebrana za faceta aktorka. Żałuję, że się to nie powiodło. Trzeba było dłużej popracować nad koncepcją tej przemiany.

Przeżywa pan bardzo te niedociągnięcia?

Tak. Nie jestem człowiekiem, który przechodzi obojętnie wobec własnych pomyłek czy błędów, ale staram się pracować nad tym, aby te niedociągnięcia nie stały się balastem, nie obciążały za bardzo. Żeby nie były nie do udźwignięcia.

(img|582770|center)

Jednak się stały.

Stały się. I teraz uczę się, jak sobie z tym radzić. Porażki są nieodłącznym elementem naszego życia. Oczywiście trzeba się starać, żeby ta proporcja między złymi momentami i dobrymi była znośna. Mam obecnie zaszczyt grania w sztuce wystawianej w Teatrze Kamienica rolę Jana Sebastiana Bacha (to też się nie klinie). To był człowiek, który przez całe życie przeżywał same niepowodzenia. Jego cała egzystencja podyktowana była poszukiwaniem jakichkolwiek źródeł utrzymania, jednocześnie przez cały czas czuł się zawodowo niespełniony.

Pytanie, co było niepowodzeniem, a co tylko jego wyobrażeniem na temat tego, że to niepowodzenie.

No właśnie. On żył w poczuciu klęski, tymczasem został uznany za jednego z największych kompozytorów wszech czasów. Na przeciwnym biegunie mamy z kolei Fryderyka Haendla – człowieka sukcesu, który dostąpił zaszczytów, żył w dostatku. Jednocześnie przez całe życie pragnął być tak wielkim kompozytorem jak Bach. O tym jest ta sztuka.

O klęskach już rozmawialiśmy. Z czego pan jest zatem dumny? Mam wrażenie, że ta książka służy trochę temu, aby spojrzeć na swoje życie i przyznać się samemu przed sobą, co się udało, a co jednak nie.

To wyszło w trakcie. Wydawało mi się, że wywiad przeprowadzany przez Pawła Piotrowicza będzie bardziej oparty na anegdotach i walce na riposty, tymczasem wyszła z tego bardzo szczera, pogłębiona rozmowa, oparta na długich podrzędnie złożonych zdaniach, w które trzeba się wczytać. Może trochę zbyt szczera. Z drugiej strony w dobie krótkich przekazów, memów internetowych, żółtych pasków przyjemnie jest się czasem zanurzyć w dłuższe wypowiedzi, nad którymi można się zastanowić.

Z czego jestem dumny? Na pewno z udziału w filmie „Zabić Sekala”. Nawet jeżeli nie ja byłem jego autorem, a tylko elementem, to mam ogromną satysfakcję, że mogłem wziąć w nim udział. To była od początku do końca dobrze przemyślana i profesjonalnie zrealizowana produkcja. Jednocześnie była to okazja do spotkania z wielkimi artystami – Bogusławem Lindą oraz innymi osobami, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj.

Jeszcze z czegoś jest pan dumny? W książce trochę tego było. Więcej jednak niż porażek.

Samobiczowanie wydaje mi się dość niesmaczne, podobnie jednak jak samochwalstwo. Dumny na pewno jestem z tego, że mogłem się wielokrotnie spotkać z Władysławem Pasikowskim. Tęsknię za tym, również ze względów emocjonalnych. Miałem też wiele satysfakcji z pracy w produkcjach, o których prawdopodobnie niewielu słyszało, bo to się nigdy nie klikało, nawet jak jeszcze nie było internetu. Chodzi o Teatr Telewizji, gdzie miałem przyjemność pracować z Andrzejem Szczepkowskim, aktorem i reżyserem, ze Zbigniewem Zapasiewiczem, który również od czasu do czasu reżyserował. Czy z Tadeuszem Łomnickim. Tego nikt mi nie zabierze.

(img|582772|center)

Ciągnie pana do tej niszy.

Ciągnie. Może to taka pokuta za wcześniejsze grzechy, mówiąc w cudzysłowie. Tak głęboko wszedłem w mainstream, że teraz próbuję się z niego wydostać, stąd to pragnienie niszy. I na pewno jakieś niespełnione ambicje. Tak jak z tymi kompozytorami. Kiedyś byłem „Haendlem”, teraz chciałbym pobyć „Bachem”. Mam nadzieję, że można być tymi dwiema osobami na różnych etapach życia.

Co pan zrobi, żeby tym Bachem się stać?

To jest tak jak w tym dowcipie. Wie pani, co trzeba zrobić, żeby się dostać do filharmonii? Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.

Co więc pan ćwiczy?

Charakter, pewne cechy, które ujawniają się w relacjach z innymi, ale i z samym sobą. Na pewno jestem innym człowiekiem niż byłem te 20 lat temu, więc można pewne swoje cechy kształtować, pracować nad nimi. Trzeba też ćwiczyć tak zwany warsztat.

Może warto wrócić do szkoły i skończyć Akademię?

Dziękuję, to rzeczywiście piękne podsumowanie 40 lat mojej pracy.

Proszę wybaczyć, ale takie niedokończone sprawy na ogół często zostają gdzieś z tyłu głowy i w takich gorszych momentach dają o sobie znać.

Na tym etapie mojego życia już nie. Na pewno coś straciłem, nie idąc do szkoły teatralnej, ale wiele też zyskałem. Ja swój „warsztat” ćwiczę teraz całkiem inaczej i to w taki sposób, w jaki nie ćwiczyłem właściwie nigdy w życiu.

W jaki?

Przyglądając się temu, co robią inni. Chodząc do teatru, do kina. Wyszło to w pewnym sensie przypadkiem, bo kiedy zostałem dyrektorem festiwalu w Międzyzdrojach musiałem oglądać wiele spektakli. Szybko się okazało, że zacząłem w tym odnajdywać niemałą przyjemność. Przez wiele lat jako widz bałem się chodzić do teatru, już się nie boję.

Ale czy przyjdzie moment, w którym to pan w końcu stanie za kamerą?

Nie da się tego zaplanować. Problem polega na tym, że niestety my niepiszący reżyserzy skazani jesteśmy na to, co piszą inni. Mogłem zrobić „Chłopaki nie płaczą” tylko dlatego, że scenariusz napisał Mikołaj Korzyński. Później już podobnego scenariusza nie dostałem.

Otrzymuje pan czasem jakieś propozycje scenariuszy?

Tak. Wiele jest słabych, trafiają się propozycje dobre, ale na przykład nie dla mnie, bo ich nie czuję. Zdaję sobie sprawę z tego, że ten temat filmu mam jeszcze nieprzepracowany. Muszę się najpierw uporać sam ze sobą, zanim zacznę myśleć o kolejnym filmie. Jeżeli to nastąpi zbyt wcześnie, odbędzie się to na zasadzie przesuwania deficytu. A ja muszę zacząć z czystą kartą.

Czuje pan, że ten moment jest bliski, że wyszedł pan z dołka?

Tak, ale życie jest pełne niespodzianek. Często jest tak, że to, co nam się wydaje, w rzeczywistości wcale takie nie jest. Mam głęboką nadzieję, że jestem na drodze ku lepszemu. Jednocześnie wiem, że emocje i psychika to tak delikatna sfera, że trzeba być bardzo ostrożnym w ocenianiu ich faktycznego stanu. Może przyjdzie czas, że znów stanę za kamerą. Jeżeli kiedykolwiek to nastąpi, to to, czy rzeczywiście wyszedłem z dołka i odnalazłem w tym świecie swoje miejsce poczuję i ja, i widzowie. I wtedy wszyscy odetchniemy z ulgą.

Rozmawiała Ewa Jankowska/ksiazki.wp.pl

d2x572m
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2x572m