Tę książkę mógłby napisać każdy. Taka historia to nic wielkiego. Każde podwórko mógłby opowiedzieć podobną, a co drugi trzepak wysłuchał tajemnic równie strasznych.
I rzeczywiście pomysł na powieść żaden szczególny. Z 30 000 innych autorów oparło swoje dzieła na podobnej refleksji dorosłego bohatera, co to się w okres chmurny i magiczny swojego dzieciństwa myślą powracał.
A ile to teorii psychologicznych zbudowano analizując szczenięce lata, ile traum można dzięki temu wytłumaczyć rozrysowując kredkami prosty i logiczny schemat...
Ba!
Tylko jakoś tak mi się zdarzyło, ale oczywiście mylić się mogę sromotnie, że dawno nie czytałam tak gładko i pięknie napisanej historii dorastania.
Historii jednego pokolenia. Jednego miasteczka. Dziury takiej właściwie niewielkiej, co to na mapie pewnie nie jest zaznaczona. Niby nic, bo żadnych górnolotnych i wzniosłych wydarzeń. Tragedie jak wszędzie, radości zwykłe przyziemne i te trochę większe, ale przecież nie żeby od razu niezwykłe i niespotykane. Codzienny brud, smród i ubóstwo, podwórka śmierdzące wódką jak nasze własne, wychodki jak w każdej innej mieścinie, ludzie zwyczajnie szarzy, życie ich równie prozaicznie nudne...
A jakoś nie wiem, w niezwykły, a jednocześnie niewymuszony sposób, wrażenie ma się, jakby co najmniej kronikę losów ludzkości się czytało. Nie tę, co to zapisuje się w niej ile razy jeden drugiemu szabelką siekał po trzewiach w imię ojczyzny, albo kiedy trzeci do drugiego zadzwonił czy żarówkę zapalił, bo wielkim geniuszem mu przypadło w udziale się stać.
Nie.
Taką kronikę dorastania, dojrzewania, nabierania koloru i mądrości, czy jak komu przypadło w udziale – głupoty.
Zapis jak nas życie „wycycka” niejednokrotnie z tego, co takie kolorowe i magiczne było w dzieciństwie.
Co biedne, codzienne i w gruncie rzeczy nawet niespecjalnie nadprzyrodzone, dzięki temu, że widziane oczami dzieci, staje się kolorowe. Tak bardzo intensywne, że aż przelewa się kubłem farby. Uczucia, choćby i najbardziej obsmarkane, są najżywsze, najpełniejsze. Wściekłość, zacofanie, niesprawiedliwość i brud miesza się tu z magią, metafizyką delikatnością, i ulotnością chwil w jakiś przedziwnie prosty sposób. Dzięki tej mieszance - tę książkę nie tyle się czyta, co wącha, smakuje i dotyka.
Trochę się też płacze nad własną głupotą, ale jeszcze więcej rozpacza nad rozsądkiem, który dorastając wyhodowaliśmy sobie sami, na własne życzenie. Przypominają się nasze własne Julity z aniołami, huśtawki pełne tęczy i brudne sąsiedzkie podwórka, gdzie pijany sąsiad lał pasem gromadkę dzieciaków.
I obrzydzenie własne do innych, złośliwość dla biedniejszych, zazdrość dla bogatszych, samotność dla podwórkowych łajz – jaka z przydziału przypadła w dzieciństwie każdemu. Pierwsze ściągnięte majtki, nieudane miłości, tragedie duże, małe i te średnie. Siniaki fioletowe, szramy na duszy i ciele w kolorze intensywnej czerwieni, piętna na całe życie.
A potem, wraz z wyrastaniem z krótkich majtek naszym bohaterom tej intensywności ubywa, jakby ich kto posypywał popiołem. Pomarańcze już nie mają koloru słońca, tylko jakąś taką grubą skórę i kwaśny smak. Ludzie umierają jakoś tak ciszej i spokojniej przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Katastrofy już tak nami nie targają. Tolerancji mamy więcej i uczucia ścieramy nią jak papierem ściernym.
Wygodniej żyjemy.
Bezpieczniej.
Nudniej i smutniej – tak naprawdę.
No, chyba że komuś uda się zostać takim... No i czy stać go, żeby stało się to kosztem...
Tę książkę mógłby napisać każdy, taka historia to nic wielkiego. Na całe szczęście nie wszyscy ją napisali. Na całe szczęście poeci piszą czasem książki, na całe szczęście poeci nie mają w zwyczaju wymądrzania się. A tylko bywa im dane lekko namalować historie. Ot tak, lekką kreską. A ta lekka kreska potrafi nami czasem nieźle wstrząsnąć.
Dziękuję, pani Hanno, dziękuje za Julitę i huśtawki, dziękuje za Lato w Zawrociu i Górę śpiących węży i za to, że tak w pięknie delikatnie, poetycki sposób potrafi pani flaki wywrócić i wycisnąć emocje jak z cytryny.