Nie potrafię wyjaśnić, co naprawdę znaczy duende. Słownikowe definicje nie na wiele się zdają, aby opisać ten metafizyczny dreszcz, który wraz z muzyką flamenco przenika czasem słuchaczy, pieśniarzy, tancerzy, gitarzystów. Jakiś czas temu słuchałam sporo muzyki iberyjskiej, ale chyba najbliżej do duende było mi kiedyś na koncercie Maleńczuka. Który zresztą jest bardzo flamenco, a w tym przekonaniu utwierdziła mnie właśnie książka amerykańskiego arabisty wykształconego w Oksfordzie...
Opowieść zaczyna się w momencie, gdy Jason kończy studia i otrzymuje propozycję pracy na uczelni. Perspektywa powolnego starzenia się w szacownych murach, uczenia Anglików arabskiego i pisania nikomu niepotrzebnych dysertacji skłania go do odruchowej ucieczki do mitycznej, wymarzonej od dzieciństwa krainy wiecznego słońca i kwitnących pomarańczy, do Hiszpanii. Do tego jeszcze zaczyna bohatera dręczyć świadomość nieposiadania żadnej konkretnej umiejętności (to bolesna świadomość, gdy inni ludzie potrafią, na przykład, zbijać stoły albo haftować krzyżykami). Jason postanawia zostać gitarzystą flamenco. Doskonaleniu gry na gitarze podporządkuje całkowicie następne dwa lata swego życia. Technika będzie tu ważna, ale nie najważniejsza. Być flamenco, co to właściwie znaczy? Mieć romans z rudowłosą tancerką, gdy w tle kryje się zdradzany mąż z dubeltówką? Ruszyć w trasę z Cyganami, kraść samochody, brać kokainę, żyć na krawędzi? Szukać źródeł w Andaluzji, grać w ogrodach Generalife? Jason spróbuje tego
wszystkiego, i nie tylko tego. Z notki wydawniczej na skrzydełku okładki dowiadujemy się, że Duende została uznana przez dziennik „Guardian” za podróżniczą książkę roku. Podróżniczą. A to ci dopiero. Duende jest w takim samym stopniu książką o Hiszpanii, jak najnowszy Bruczkowski („Perkusja, czwarta rano”, albo jakoś tak) książką o Singapurze. Co nie znaczy, że nie jest książką dobrą. Jest nawet bardzo dobrą, tyle, że zupełnie o czym innym.
Jason widzi Hiszpanię tak, jak sobie to wymarzył w deszczowej Anglii. Jeśli miłość – to zakazana, w ukryciu. Zazdrosny mąż, broniący honoru strzelbą. Cyganie – wolni. Flamencos – żyjący tylko sztuką. A jeśli rzeczywistość wygląda inaczej, to tym gorzej dla rzeczywistości. Opowiedziane jest to znakomicie, uważny czytelnik doceni, jak kunsztownie splatają się wszystkie wątki, jak nabiera znaczeń każdy kolejny wybór Jasona, pozornie chaotycznie miotającego się w poszukiwaniu duende. I czytelnik już wie, choć nie domyśla się tego jeszcze sam bohater, że Jason, dzień i noc grając, słuchając, obserwując tancerzy, napełniając się rytmem flamenco, w istocie cyzelował swój prawdziwy dar, swoje prawdziwe powołanie – opowiadacza historii.
Trzymaj się, Jason. Ole.