Jakoś tak mi się zdarza w ostatnich czasach, że krótko po sobie wpadają mi w ręce dwie powieści połączone jakimś wspólnym motywem, choć zupełnie różne pod względem sposobu jego opracowania. Dopiero co skończyłam Biedną panią Morris Magdy Dygat i oto znów mam przed sobą książkę, której tematem jest samotność wśród ludzi, wyobcowanie, ucieczka od przeszłości.
Bohaterka Oates, do końca nie zdradzająca czytelnikowi swego prawdziwego imienia, od dzieciństwa czuje się niechciana i odpychana: najpierw przez ojca i braci, obarczających późno urodzone dziecko winą za przedwczesną śmierć matki; później przez studenckie towarzystwo, gardzące ubóstwem i prostolinijnością dziewczyny z prowincji; potem przez pruderyjne otoczenie, potępiające związek białej kobiety z ciemnoskórym mężczyzną, i przez samego Vernora, najwyraźniej zranionego kiedyś głębiej niż ona i nie dopuszczającego do siebie myśli o powtórnym nawiązaniu bliższej relacji z kimkolwiek. Rozpaczliwa walka dziewczyny o akceptację i własną przestrzeń życiową doprowadza ją nieraz na skraj absurdu, skłania do zachowań irracjonalnych, naraża na utratę dobrego imienia. Dopiero niespodziewane spotkanie z dawno już pożegnanym w myślach ojcem pozwala jej odegnać upiory przeszłości i mocniej stanąć na własnych nogach...
Nie jest to książka, którą czyta się łatwo – zwłaszcza w partii środkowej, relacjonującej historię związku narratorki z Vernorem i gęsto naszpikowanej odniesieniami do filozofii – w nagrodę pozostawia jednak długo tkwiący w pamięci czytelnika, boleśnie wyrazisty portret kobiety pełnej determinacji, której nie stłamsiła ani nędza, ani upokorzenie, ani starcie z obłudną mentalnością akademickiej społeczności. Sposób, w jaki Oates przedstawiła swą bohaterkę i jej otoczenie, ma w sobie zarówno kobiecą miękkość i dbałość o szczegóły (te niemal fotograficzne opisy Kappa House, pokoju pani Thayer czy Vernora! ta scena połykania skradzionego batonika, przy której czytelnik niemal odczuwa w ustach stężoną słodycz czekolady z orzechami!...), jak męską dosłowność i drapieżność (ileż tam naturalistycznych, śmiałych, czasem z lekka szokujących obrazów!). Sama Mary Alice, Janice, a może Annellia łączy w sobie kobiece pragnienie miłości i akceptacji, ofiarność i gotowość wybaczania, z męskim zdecydowaniem i uporem.
Jakże pociągający to wzorzec! Szkoda tylko, że trudno osiągalny...
Być może autorka nie zamierzała stworzyć powieści o tak wyraźnym wydźwięku feministycznym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), lecz uniwersalną przypowieść o człowieku szukającym swego miejsca w świecie. Fakt jednak, że człowiek ten jest kobietą, krzepi czytelnika płci żeńskiej, znudzonego i zirytowanego sztampowym przedstawianiem kobiet w literaturze popularnej jako istotek płytkich, słabych, śmiesznych, zajętych głównie polowaniami na atrakcyjną zwierzynę rodzaju męskiego, modelowaniem talii i łapaniem oczek w rajstopach. Za to duży punkt dla autorki. A za całość jeszcze kilka.