Co łączy minispódniczkę, pierwszy singiel Pink Floydów i śmierć Ernesta Che Guevary, książkę „Authors Take Sides on Vietnam” i piosenkę „Hey, Joe”? Odpowiedź, choć początkowo może się wydawać nieoczywista, jest dosyć prosta: wszystkie te zjawiska i wydarzenia albo miały swój początek, albo – jeśli zaistniały gdzie indziej – odbiły się szerokim echem w tym samym miejscu i czasie: w Londynie, w roku 1967.
W styczniu „Hey, Joe” w wykonaniu Jimiego Hendrixa z zespołem weszła do pierwszej dziesiątki brytyjskiej listy przebojów, przynosząc soliście wielką, choć krótkotrwałą – ze względu na jego przedwczesną śmierć – karierę. W marcu wydana została płytka mało jeszcze wówczas popularnego zespołu Pink Floyd, zatytułowana „Arnold Layne”. W czerwcu modelka Lesley Hornby, bardziej znana jako Twiggy, pokazała na wybiegu spódnicę kończącą się 30 cm powyżej kolan projektu Mary Quant. W lipcu opublikowano zbiór wypowiedzi luminarzy literatury na temat wojny w Wietnamie. W październiku na pierwszej stronie „The Guardian” ukazało się zdjęcie zabitego wodza boliwijskich partyzantów, idola komunizującej młodzieży Zachodu; jego śmierć wzburzyła środowisko, podsycając nastroje, które rok później zaowocowały wybuchem „studenckiej wiosny”.
W miejscu takim jak Londyn w ciągu całego roku działo się oczywiście o wiele więcej. Setki aktorów, muzyków, literatów, plastyków, filmowców, miejscowych i przyjezdnych, prezentowały swoje osiągnięcia artystyczne, jedni – czekając na swoją wielką szansę, inni – wykorzystując zenit swoich twórczych możliwości, jeszcze inni – odcinając kupony od zdobytej już popularności. Co odważniejsi równocześnie eksperymentowali z marihuaną i świeżo wprowadzonym do użytku (oczywiście bez prawnej legalizacji) LSD. Fryzjerzy i projektanci mody dwoili się i troili, by sprostać zapotrzebowaniu na zmiany wynikające z rewolucji obyczajowej, dozwalającej kobietom nosić fryzury „na zapałkę” i męskie krawaty, a mężczyznom – (po raz kolejny w historii) loki opadające na kark, haftowane aksamitne żakiety i koszule z żabotami. A poza tym, jak to w każdym kraju i każdego roku, sławne pary poznawały się, wchodziły w związki małżeńskie i rozwodziły…
Taki rok z życia kulturalnego i obyczajowego jednego miasta to doskonały pomysł na książkę, godzien docenienia przez wszystkich, którzy interesują się dziejami jednej lub wielu dziedzin sztuki albo po prostu lubią się grzebać w ciekawostkach z czasów niezupełnie jeszcze zamierzchłych. Szarota wykorzystał go doskonale, stosując dwojaki sposób prezentacji danych: w pierwszej kolejności zgodnie z kalendarzem, segregując wydarzenia przypadające na kolejne miesiące roku, w drugiej – wedle strategii zwanej przez Brytyjczyków „subject-oriented” (najzgrabniejszym polskim odpowiednikiem byłoby tu chyba „tematycznej”), zgodnie z którą przy poruszeniu tematu jakiejś aktywności, jaką określona postać/grupa postaci podejmowała w konkretnym miesiącu, znajdują się także dane wykraczające poza ten okres i to działanie, czasem nawet dość znacznie, ale niezbędne do nakreślenia pełnowymiarowego obrazu osoby czy zjawiska. Może się zdawać, że takie pomieszanie narracyjne doprowadzi do chaosu, ale nic podobnego; choć historie
niektórych ludzi i zjawisk rozciągają się na więcej niż jeden miesiąc i przeplatają się wzajemnie lub na siebie nakładają, całość sprawia wrażenie nad wyraz harmonijnej i skoordynowanej. Autor ma pióro na tyle lekkie, by nie odstraszyć czytelnika gustującego w prosto podanych informacjach, a równocześnie na tyle dba o rzetelność, wierność szczegółom i powściągliwość osądów, by jego dzieło nie sprawiało wrażenia plotkarskiej kompilacji. Szczególną przyjemność sprawi „Londyn 1967” fanom Beatlesów, gdyż to właśnie ten zespół wraz ze swoim pamiętnym longplayem „Sgt.Pepper’s Lonely Hearts Club Band” najczęściej jest wspominany na kartach książki.
Na osobną wzmiankę zasługuje dopracowana szata edytorska. Perfekcyjnej korekcie i przyjaznej dla oka czcionce towarzyszy solidna twarda oprawa i dobrana kolorystycznie obwoluta z kapitalną psychodeliczną grafiką, udatnie wprowadzającą w nastrój, jaki będzie czytelnikowi towarzyszył przez cały czas lektury. Chciałoby się, by każde miasto, które miało swój wkład w kulturę dwudziestowiecznej Europy, doczekało się podobnego upamiętnienia (i skądinąd wiadomo, że autor już wyszedł naprzeciw tej myśli, na kilka lat przed „Londynem 1967” publikując „Wiedeń 1913”. Co będzie ciągiem dalszym – zobaczymy).