"Retoryka nacjonalizmu sięga do języka nienawiści" – wywiad z Naomi Novik
"Chciałam odkryć kulturę, z której też przecież wyrastam. Zależało mi na klarownym i pełnym obrazie świata, na który składają się pochodzenie i kultury moich rodziców" - mówi Naomi Novik, amerykańska pisarka polskiego pochodzenia. W rozmowie z Arturem Zaborskim autorka "Wybranej" opowiedziała o swojej fascynacji polską kulturą, niespodziewanym debiucie literackim, tworzeniu gier i pracą 14 godzin na dobę przez trzy miesiące z rzędu.
Artur Zaborski: To pani kolejna wizyta w Polsce. Lubi pani tutaj wracać?
* Naomi Novik*: Bardzo, czuję się tutaj wspaniale. Jestem w pańskim kraju po raz trzeci. Tym razem przyleciałam z moją małą córką, która spotyka się z naszą polską rodziną po raz pierwszy. Bardzo żałuje, że nie mówi po polsku, przez co nie może bawić się z polskimi dziećmi na podwórku. Podczas tej wizyty udało nam się odwiedzić Toruń, w którym byłam już kiedyś. Uwielbiam ruiny zamków, więc architektura tego miasta jest dla mnie wyjątkowo interesująca i inspirująca.
Ta wizyta może przełożyć się na pani twórczość? Odnajdziemy jej ślady w kolejnej powieści?
Szczególną zaletą Torunia jest to, że historyczna część miasta organicznie przynależy do całości. To sprawia wrażenie, że jest się w miejscu, które naturalnie, od wieków rozrasta się, nadbudowuje. Nie ma się dysonansu w postaci przejścia z historycznej dzielnicy do współczesnej. W czasie zwiedzania Torunia prosiłam mojego przewodnika, żeby mówił do mnie po polsku. Uwielbiam wasz język, ale nie wymawiam właściwie słów i mam problemy z fleksją. Jednak jest on dla mnie zrozumiały i chcę się go uczyć. Wizyty w Polsce pozwalają mi nie tylko poprawić moje zdolności językowe, ale też znajdować miejsca, które później wpływają na moją wyobraźnię. Stają się podstawą miejsc, które goszczą w moich literackich uniwersach. Dawniej często miałam styczność z językiem polskim. Kiedy byłam dzieckiem, moja mama często czytała mi polskie baśnie, przede wszystkim „Wodę żywą” i „O wróżkach i czarodziejach”.
Nie wiem, czy w kraju nad Wisłą były one popularne, ale dla mnie były esencją waszej kultury. Mama śpiewała mi także polskie kołysanki, jak „Na Wojtusia z popielnika” czy „Bajki cudowne, bajki czarowne”. To na nich kształtowało się moje wyobrażenie o polskich baśniach i kołysankach. To typowa sytuacja dla dzieci emigrantów. Dorastałam jedynie z częścią polskiej kultury, która rzutowała na to, jak projektowałam ją sobie jako całość. Teraz przekazuję ją córce. To, co czytałam jako kilkulatka, teraz podaję jej, zachęcam ją, by po to sięgała. Moja matka nie miała angielskich wersji tych historii, więc przedstawiała mi je w oryginale. Jako dziecko nie umiałam czytać po polsku, jedynie mówiłam. Nauczyłam się znacznie później, kiedy byłam starsza. Korzystałam choćby z „Elementarza”. Dopiero 15 lat temu zapisałam się na kurs, na którym zgłębiłam gramatykę i inne reguły językowe.
(img|604330|center)
W ten sposób chciała pani dopełnić swoją tożsamość, odkryć, kim jest?
To jeden z podstawowych powodów. Chciałam odkryć kulturę, z której też przecież wyrastam. Zależało mi na klarownym i pełnym obrazie świata, na który składają się pochodzenie i kultury moich rodziców. Agnieszka, bohaterka mojej książki „Wybrana” , jest osobą, która nie ma zapuszczonych korzeni. Musi je odkryć, zgłębić, przekonać się, czy są jej do czegoś potrzebne. Nie można jednak powiedzieć, że jest ona osobą, która wyrasta z doświadczenia Polaków na emigracji. Wyrasta z mojego doświadczenia, indywidualnego, które niekoniecznie musi być wspólne dla wielu osób. Przygotowując swoje powieści, przeprowadziłam bardzo dokładne badania poświęcone choćby historii pańskiego kraju. W przypadku „Wybranej” było inaczej. Na nią nie złożyła się rzeczywista historia Polski ani jej kształt. Tutaj mamy do czynienia z Polską, jaką wyobrażałam sobie, kiedy miałam pięć lat. To miejsce, które nigdy nie istniało, ale ma swoją aurę, swoją magię. To na jej uchwyceniu
zależało mi najbardziej. Historycznie można byłoby umiejscowić je gdzieś pomiędzy średniowieczem a renesansem, ale przejrzeć może się w nim nie tylko polski czytelnik. Rosyjscy emigranci, którzy zapoznali się z nią, mówili mi, że widzą w niej także część swojej kultury, swojego dziedzictwa.
Żyjemy w czasach, kiedy lubimy wychodzić ponad swoją przynależność narodową. Równie często określamy siebie mianem Europejczyków i Polaków. Dla pani narodowość jest istotna?
Narodowość dziś kojarzy się z nacjonalizmem. Pierwsza ma pozytywne konotacje, drugi – negatywne, ponieważ wprowadza rozróżnienie na bycie za czymś i przeciwko czemuś. W baśni „Agnieszka – Skrawek Nieba” pojawia się wiadomość: „Ludzie po tamtej stronie lasu są tacy sami jak my”. „Wybranej” przyświeca podobne przesłanie. Nie jest to może główny temat książki, ale istotny. Dla Agnieszki ludzie są zindywidualizowani, nie chce nikogo krzywdzić tylko dlatego, że jest inny. A to właśnie zakłada nacjonalizm. On definiuje ludzi poprzez przynależność do narodu, zakładając, że ten, kto nie jest z tego samego, jest groźny, demonizuje go. To niezwykle niebezpieczne. Retoryka nacjonalizmu sięga wyjątkowo chętnie do języka nienawiści, co da się słyszeć teraz w związku z uchodźcami. W Stanach Zjednoczonych kandydaci z partii republikanów prześcigali się w tym, kto może wypowiedzieć bardziej nienawistne słowa w odniesieniu do emigrantów. A przecież każdy, kto nie ma indiańskich przodków, jest w USA potomkiem emigrantów.
Czyli ponad 90 procent mieszkańców kraju. Aktualnie wszyscy przemieszczamy się. Nie mamy zapuszczonych korzeni, przenosimy się z jednego miejsca na inne. Dobrze jest mieć korzenie, ale nie takie, które powodują, że nie możemy ruszyć się z miejsca.
Jak pani ruszała z miejsce? Jak zaczęła się pani kariera jako pisarki?
Jeszcze w college’u zaczęłam pisać opowiadania fan fiction. Traktowałam to jako hobby przez dziesięć lat. Dostałam moją pierwszą pracę jako programistka w branży gier. Wtedy miałem okazję zająć się także ich projektowaniem. To było wyzwanie, ponieważ musiałam skupić się na ogarnianiu ich fabularnego przebiegu. Opowiadania, które pisałem, były krótkie. Gry, które projektowałem, miały znacznie dłuższy scenariusz, bogaty w wypowiedzi bohaterów, a także sceny akcji. Teraz sytuacja wygląda trochę inaczej, ale wtedy przemysł gier był w nieładzie. Projekty zawsze wychodziły poza przewidziany budżet, a premiery nieustannie się przesuwały. Z powodu tych opóźnień wyrabiałam ciągle nadgodziny. Tak nie dało się żyć, chociaż lubiłam tę pracę, spełniałem się w tworzeniu scenariuszy. Jeden z moich przyjaciół zapytał mnie wtedy: „Dlaczego nie spróbujesz napisać książki?”. Spróbowałam. Nie poszło zbyt dobrze. Stwierdziłam, że zostanę przy pisaniu opowiadań jako hobby, a zatrudnię się na powrót w branży IT. I taki miałam
zamiar. Zobaczyłam jednak film Petera Weira „Pan i władca: Na krańcu świata”.
Na zdjęciu: kadr z filmu "Pan i władca: Na krańcu świata" (2003)
(img|604332|center)
W ciągu zaledwie trzech tygodni obejrzałam go kilka razy, przeczytałam też wszystkie książki Patricka O'Briana, na bazie których powstał scenariusz. Napisałam kilkaset opowiadań zainspirowanych nimi. Nagle okazało się, że jest tego potężny zbiór. Nie miały one wspólnego bohatera, bo nigdy nie przywiązywałam się do postaci. Zastanawiałam się, co by było, gdybym postąpiła inaczej. Tak zaczęła powstawać podwalina „Temeraire”. To, co napisałam, umieściłam w zamkniętej grupie w Internecie, do której dostęp mieli ludzie, którzy czytali moje wcześniejsze dokonania. Dostałam bardzo pozytywne recenzje. Trochę się wtedy wystraszyłam, ponieważ była to najdłuższa rzecz, jaką napisałam w swoim życiu. Jednak zaczęłam pracować bardzo intensywnie. Pisałam przez 14 godzin dziennie przez trzy miesiące. Szło mi dobrze, ponieważ wiedziałam, w którą stronę zmierzam, jakie będzie zakończenie tej historii.
Jak udało się pani opublikować to, co powstało?
Mój mąż w młodości pracował w wydawnictwie. Przyjaźnił się ze swoją szefową, która była także na naszym weselu. W pewnym momencie napisałam do niej z pytaniem, czy to, co napisałam, nadaje się do publikacji i czy ma potencjał komercyjny. To ona przesłała tekst do swojej koleżanki zajmującej się gatunkiem, w którym się poruszam. Po lekturze zapytała mnie, czy mam już resztę tej historii i czy mogłabym napisać jeszcze dwie książki. Wtedy uzmysłowiłam sobie, że właśnie zostałam etatową pisarką. To w tym punkcie rozpoczęła się moja kariera literacka.
Można więc powiedzieć, że swój sukces zawdzięcza pani Peterowi Weirowi i jego filmowi.
Jednak mimo to, nie oglądam na co dzień zbyt wielu filmów ani seriali. Brakuje mi na to czasu. Bardziej inspirująca jest dla mnie literatura, to ona najczęściej wywołuje we mnie impuls do pracy. Kiedy moi znajomi z sieci publikują nowe opowiadania fan fiction, chcę się w nie zagłębić i je zrozumieć. Zaczynam nad nimi myśleć, skupiam się, drążę tematy. To przy takich okazjach rodzą się zazwyczaj moje własne pomysły.
Podpytuję o film, bo w mediach pojawiła się wiadomość, że Warner Bros. zekranizuje „Wybraną”.
Na razie nie jest to pewne. Wytwórnia nabyła do niej prawa, ale wciąż jest to jedna z opcji, a nie pewny projekt. Opcje nie zawsze przeradzają się w filmy – tak właśnie działa Fabryka Snów. Jako pisarka fan fiction nie podchodzę protekcjonalnie do swojej twórczości. Nie mam nic przeciwko temu, żeby ulegała one transformacji. Domyślam się, że po przełożeniu na język filmu moja książka będzie wyglądała zdecydowanie inaczej niż teraz.
Nie chciałaby pani sprawować nadzoru nad scenariuszem?
Mogłabym być jego konsultantką, ale nie muszę, nie mam takiej potrzeby. Dla pisarzy fan fiction szczególnie ważna jest opinia czytelników. Gdyby autorzy scenariusza poprosili mnie o taką opinię, na pewno bym ją wyraziła. Taka opinia jest dla mnie o wiele ważniejsza niż recenzje.
(img|604333|center)
Nie interesuje pani zdanie profesjonalistów?
W przypadku opinii czytelników najważniejszy jest kontakt z drugą osobą. Piszę przede wszystkim dla siebie, bo wiem, że jeśli mi nie spodoba się to, co napisałam, to nie spodoba się nikomu. Czytelnicy fan fiction to ludzie, których znam i których zdaniu ufam. Mamy wspólny cel, gramy do tej samej bramki. Mamy satysfakcję z tego samego. Zanim napisałam „Wybraną”, przesłałam wydawnictwu propozycję innej powieści. Napisali mi, że może mogłabym napisać coś więcej, powiedzieć, w którym kierunku chciałabym pójść. Wycofałam się wtedy z tego projektu, co pracowników wydawnictwa bardzo mocno zaniepokoiło. Powiedziałam im, że nie chcę pisać książki, w której się nie zakochali. Jeśli propozycja nie spodobała im się na tyle, by od razu z niej skorzystać, to znaczy, że należy ją wycofać. Nie chcę spędzać dwóch lat życia na powieści, która nie ekscytuje wydawców. W przypadku „Wybranej” było odwrotnie – wysłałem krótki szkic i od razu dostałam zamówienie na całość. Wracając do recenzji – nie znam recenzentów osobiście, nie
wiem, jaki mają gust, nie wiem, czego oczekują od literatury.
Ale to krytycy okrzyknęli panią królową fan fiction, gatunku, z którym wciąż kojarzymy głównie piszących mężczyzn. Czuje pani pod tym kątem nierówności? Kobieta musi starać się w pani branży mocnej niż mężczyzna?
To nie ulega wątpliwości, tak samo jak w środowisku gier, w którym pracowałam. Tam byłam zazwyczaj jedyną kobietą w biurze, co niespecjalnie mi przeszkadzało. Jednak w pomieszczeniu, w którym grupa mężczyzn przekrzykuje się, wiele cennych myśli może nie zostać usłyszanych. W przypadku literatury sprawa wygląda tak, że jest zdecydowanie więcej czytelniczek niż czytelników. Podobnie zresztą ze stanowiskami w wydawnictwach – je też zajmuje więcej kobiet niż mężczyzn, ale nie jeśli chodzi o wysokie stanowiska. Niedawno głośno było o kobiecie, która rozesłała swoją powieść do wydawnictw w Stanach Zjednoczonych, ale nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Ten sam tekst rozesłała ponownie, podpisując się jako mężczyzna. Wtedy uzyskała 25% odpowiedzi. Najgorsza jest sytuacja młodych kobiet, które nie widzą siebie w wydawnictwach ani w świecie sztuki. One często próbują zachowywać się jak mężczyźni, żeby ułatwić sobie drogę.
Dlatego tak bardzo zależało mi, żeby w „Wybranej” bohaterka była silną kobietą, która nie zachowuje się w sposób typowy dla mężczyzny, nie powiela męskich wzorców ani stereotypów. Zresztą taka taktyka, częsta dla literatury, nie tylko ogranicza kobiece bohaterki, ale też męskie postaci. Te drugie nie mogą wtedy mieć żadnej cechy kobiecej, bo od razu są postrzegani jako słabi, zniewieściali. Z przekonań jestem feministką, bo feminizm w sposób radykalny zakłada, że kobieta jest człowiekiem. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Jeśli ktoś uważa inaczej, jest idiotą. Bycie feministką nie jest oświadczeniem politycznym. Jest świadectwem tego, że rozumiem, co oznacza słowo człowiek. Dziś feministami nie są zazwyczaj radykalni przedstawiciele prawicy, którzy chcą zdehumanizować nie tylko kobiety, ale też przedstawicieli mniejszości dla własnego zysku. Zdarzają się też lewicowcy, którzy próbują wykorzystywać feminizm do swoich celów. Jednym i drugim mówię stanowcze nie.
Rozmawiał Artur Zaborski