Trwa ładowanie...
felieton
26-04-2010 13:42

Religia & religia

Każdy z nas trochę inaczej postrzega świat - to banał. Ale czy zawsze przejście między tymi światami musi oznaczać przejście między realizmem i fantastyką?

Religia & religiaŹródło: Inne
d2yvpns
d2yvpns

Wyobraź sobie, że nie ma także religii, śpiewał John Lennon - Theo Griepenkerl, bohater Ewangelii ognia Michela Fabera to właśnie sobie wyobraził. I była to wizja tak piękna, że kiedy los dosłownie cisnął mu pod nogi broń przeciwko jednej z głównych religii, chrześcijaństwu, Theo nie wahał się ani chwili. (A że chciał też zarobić, to się rozumie samo przez się). Broń ta to zwój z listami i innymi aramejskimi pismami Malchusa, szpiega świątynnego, który został jednym z uczniów Jezusa; to Malchusowi Szymon Piotr obciął ucho w ogrodzie Getsemani. Według tych pism, prędko nazwanych Piątą Ewangelią, Jezus bynajmniej nie zmartwychwstał, nie czynił cudów, a ostatnie Jego słowa na krzyżu to prośba o prędkie dobicie.
Owa Piąta Ewangelia jest u Fabera (jako dokument historyczny) niewątpliwie prawdziwa, a relacja Malchusa - wcześniejsza i bardziej „bezpośrednia” od relacji nowotestamentowych. Książka zawierająca jej przekład z aramejskiego autorstwa Griepenkerla staje się gigantycznym ogólnoświatowym bestsellerem, wywołuje masowe załamania wiary, samobójstwa, powstanie nowych sekt itp. Samego Theo zaś porywają i zmuszają do wyrecytowania przed kamerą dementi. Albowiem, wedle kalkulacji kidnapera-Araba, Piąta Ewangelia poprzez odrzucenie Nowego Testamentu spowoduje wzrost potęgi religii starotestamentowej, czyli judaizmu, a co za tym idzie - wzrost potęgi Izraela, a więc także anihilację Palestyny.
Ewangelia ognia w oryginale ukazała się w międzynarodowej serii Mitów; retellingowi podlega tu mit Prometeusza. Theo (imię nieprzypadkowe przecież) przyniósł oto ludzkości ogień prawdy, który wypalić ma zabobon religii, po czym nastanie wiek nowego oświecenia i powszechnej szczęśliwości. I też za swój czyn musi bohater odcierpieć prometeuszowo: przywiązany do krzesła przez porywaczy, z przestrzeloną wątrobą.
Faber opisuje to wszystko z ironią, dostajemy też mocny wątek satyry na przemysł wydawniczy i mass-media, a sam Theo to patentowany dupek, którego nie sposób lubić. Niemniej warstwa mitycznej alegorii oraz mechanizmy społecznej reakcji na Ewangelię Malchusa zostały wyraźnie pomyślane dla przekazania takiego właśnie przesłania. Faber wprost powołuje się na cały najnowszy nurt rewizjonizmu antyreligijnego, a właściwie antychrześcijańskiego - z Kodem Leonarda da Vinci i Ewangelią Judasza na czele.
Rozumiejąc popkulturę, jakoś nie zdołałem się nimi oburzyć. Natomiast tak wielka ich popularność przywodzi mnie do podejrzeń powszechnego umysłowego astygmatyzmu: jakbyśmy - ja i autorzy, ja i większość czytelników - widzieli świat przesunięty w fazie, inne refleksy ludzi, inne ich słowa, czyny.
Mówiąc językiem SF: każda taka opowieść przenosi mnie na starcie do alternatywnego świata. W owym świecie kiedy pokażesz chrześcijaninowi dwutysiącletnie zwłoki zidentyfikowane przez naukowców jako ciało Jezusa albo przeczytasz starożytny tekst przeczący Biblii, chrześcijanin traci wiarę, popełnia samobójstwo lub (wersja dla księży katolickich) rzuca się na ciebie z nożem czy pistoletem, z zemsty bądź dla zniszczenia dowodów, by podtrzymać Wielkie Kłamstwo.
W jakim stopniu autorzy są przekonani, iż ten świat alternatywny pokrywa się ze światem rzeczywistym, to kwestia do dyskusji - np. Eschbach (Wideo z Jezusem) zdaje się szczerze weń wierzyć. Niemniej chyba istotnie taki właśnie schemat pojmowania wiary dominuje w kulturze i popkulturze.


Tak się złożyło, że równolegle z Ewangelią ognia czytałem nową powieść Chiny Mieville’a The City & the City. Z pozoru Mieville pisze o zupełnie innych rzeczach. Pod mottem ze Sklepów cynamonowych Brunona Schulza rozwija wizję dwu miast dzielących tę samą przestrzeń geograficzną, choć całkowicie odrębnych kulturowo, językowo, społecznie, politycznie, gospodarczo. Rzecz dzieje się w naszym świecie, nie w uniwersum Bas-Lag znanym z Dworca Perdido i sequeli. Z rozsianych po tekście wskazówek możemy się domyślać, że podwójne miasto-państwo leży opodal Bałkanów, Rumunii, Turcji.
Jest mianowicie Beszel, ciemniejsze, bardziej wschodnioeuropejskie (węgierskie?), i jest Ul Qoma, kolorowa, z wpływami arabskimi, śródziemnomorskimi. Każda podróż z Beszel do Ul Qomy wymaga paszportu, wizy, przekroczenia granicy ze szlabanami, strażnikami itd. Zarazem – „grostopicznie”, jak pisze Mieville - Beszel i Ul Qoma znajdują się W TYM SAMYM MIEJSCU. Ich obywatele chodzą po tych samych ulicach (inaczej je nazywając), mieszkają w tych samych budynkach (pod różnymi adresami), jeżdżą tymi samymi drogami (w inaczej wyglądających samochodach), mijają się codziennie tysiące razy (nie mijając się). Najbardziej fantastycznym konceptem powieści Mieville jest to, że nie ma tu żadnego fantastycznego konceptu. (Pojawiają się dziwne starożytne artefakty, ale wyłącznie jako magofiny). Mapa satelitarna pokaże jedną metropolię pociętą zygzakami stref-tabu. Beszel i Ul Qoma istnieją bowiem wyłącznie w głowach ich mieszkańców.
Od małego wychowywano ich w tej oczywistości: żyjesz w jednym mieście, między swoimi, a to drugie miasto znajduje się ZA GRANICĄ. Jesteś w Ul Qomie, więc chociaż patrzysz na Beszelczyków - nie widzisz ich. To trick mentalny, który wrasta w sam rdzeń psychiki autochtonów. Niewidzenie, niesłyszenie, nieczucie, a jeśli trzeba - odwidzenie nielegalnie ujrzanego, odsłyszenie nielegalnie usłyszanego. “Jakże nie pomyśleć o tych opowieściach, na których wszyscy się wychowaliśmy? Mężczyzna z Ul Qomy i panna z Besz spotykają się w środku Copula Hall, po czym wracają do swych domów, by zdać sobie sprawę, że mieszkają - grostopicznie - drzwi w drzwi, i tak odtąd żyją: praworządnie i samotnie, budząc się o tej samej porze, chodząc przeplatającymi się ulicami blisko siebie, jak para, lecz każde w swoim mieście, nigdy nie Przekraczając, nigdy się nie dotykając, nie wypowiadając słowa poprzez granicę. Krążyły baśnie o renegatach, którzy Przekroczyli, lecz wymykają się Przekroczeniówce, żyjąc pomiędzy miastami - nie
wychodźcy, lecz wchodźcy, unikający sprawiedliwości i kary dzięki wyjątkowej niewyróżnialności. Powieść Pahlaniuka „Dziennik wchodźcy” znalazła się na indeksie w Beszel (oraz, z pewnością, w Ul Qomie)”.
Mieville miał tu oczywiście na celu dekonstrukcję kulturowych tabu, uświadomienie czytelnikowi sztuczności podziałów etnicznych, religijnych, politycznych itp., całej „nadbudowy”.
The City & the City jest poza tym dość standardowym kryminałem z figurą samotnego, niezłomnego detektywa pozbawionego życia osobistego; z labiryntem intryg prowadzących od morderstwa młodej kobiety do korupcji na najwyższych szczeblach władzy. Ale metafora owych „miast mentalnych” Mieville’a to jedna z najpotężniejszych, najelegantszych metafor w literaturze.


Wróćmy do Ewangelii ognia. Poszukując przyczyn literackiego astygmatyzmu, prędzej czy później odkryjemy najgłębsze założenie Fabera et consortes: że religia to opium dla ludu. Religia jest przyczyną większości zła we współczesnym świecie. To już nawet nie tyle dogmat światopoglądowy, co estetyczny. Człowiek, który go nie uznaje, jest po prostu niewychowany i nie ma co go przyjmować w towarzystwie.
A zatem: Wszystko, co pomniejsza wpływ religii, jest dobre. Wszystko, co utrwala lub zwiększa wpływ religii, jest złe. Z religii należy ludzkość WYLECZYĆ.
Czy mamy tu do czynienia ze skrzywieniem obustronnym? Czy też ślepota jest asymetryczna: ateiści nie potrafią mentalnie wejść w świat wierzących, podczas gdy wierzący co dzień wchodzą w świat ateistów?
Wydaje mi się, że istnieje religijny odpowiednik „fantazji ateisty o świecie wierzącego”. Korzenie jego tkwią we wzorcach ewangelizacji kolonialnej i nie ma on takiej mocy we współczesnej popkulturze. Lecz przecież słyszę wciąż jego echa w niedzielnych kazaniach. Idzie mi o specyficzne wyobrażenie ateistycznej moralności.
Z tą samą naiwnością, z którą Danowie Brownowie i Andreasowie Eschbachowie tworzą globalne konspiracje mające na celu zniszczenie „dowodów przeciwko wierze” - tutaj roztacza się mające budzić grozę wizje społeczności ateistów. Wyobraźcie sobie, że nikt nie wierzy w Boga! Nie ma miłości! Nie ma współczucia! Człowiek człowiekowi wilkiem! Matki nie kochają swoich dzieci! Dzieci nie kochają rodziców! Przewraca się staruszka na ulicy i nikt jej nie pomoże wstać! Jaki straszny byłby świat bez Boga!
Tu też wnioskowania są absurdalnie uproszczone i wyobraźnia zawężona do jednego modelu rzeczywistości. Przyczyną większości dobra w świecie jest religia (Bóg). Wszystko, co powiększa wpływ religii, jest dobre. Wszystko, co umniejsza wpływ religii, jest złe. Z ateizmu należy ludzkość WYLECZYĆ.
Każdy z nas trochę inaczej postrzega świat - to banał. Ale czy zawsze przejście między tymi światami musi oznaczać przejście między realizmem i fantastyką? Podobna kwestia stanęła przy okazji Epifanii wikarego Trzaski Szczepana Twardocha, tylko że Twardoch dodatkowo wprowadził w narracji elementy nadprzyrodzone. Faber nie wypowiada się o przedmiocie wiary - fantastyczna jest tu psychologia religii. Niemniej wrażenie rozejścia się „mojego realizmu” i „realizmu autora” - tak samo dojmujące.
Przymkniesz lewe oko: żyjesz w świecie Michela Fabera i Dana Browna. Przymkniesz oko prawe: żyjesz w świecie histerycznych ewangelistów.
Otworzysz oba - zaraz dopadnie cię Przekroczeniówka.
Nie ruszając się z miejsca, przeskakujemy między miastami, państwami, kontynentami. Nie ma nic bardziej fantastycznego od cudzego realizmu.

d2yvpns
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2yvpns