Dzień 5.
Mojego piątego dnia w piekle znalazłem modliszkę.
Zdarzyło się to w czasie przerwy między zajęciami, choć przerwa w żadnym razie nie oznaczała odpoczynku. Czekaliśmy jedynie na przybycie następnego instruktora. Wraz z mnóstwem innych uczniów wyszedłem na dziedziniec. Uniwersytet zbudowano w całości z czarnego metalu. Część tworzą płyty, przypominające poszycie gigantycznego krążownika, pokryte bolcami i olbrzymimi mutrami, nawleczonymi na śruby grubości pni drzew, inne wydają się odlane z jednej tytanicznej bryły żelaza. Wszystkie pokrywają smugi i plamy czerwonej rdzy, wyglądającej jak zaschnięta krew. Może zresztą to faktycznie zasychająca krew. Mojego trzeciego dnia pobytu w piekle spadł deszcz krwi. Prawdziwa ulewa. Kiedy minął, ziemię wokół uniwersytetu pokrywały parujące, szkarłatne kałuże, w których dostrzegłem miotające się i skaczące meduzy i węgorze. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to narządy i wnętrzności. Jeden z kolegów z klasy sugerował, że to odpadki z miejscowej torturowni.
Kolosalność Uniwersytetu Awern wykracza poza ludzką skalę. Wiem, że podczas prowadzenia dalszych zapisów w tym dzienniku, pamiętniku czy jak go nazwać, w końcu zabraknie mi słów do wyrażenia tutejszego ogromu – tak rozmiarów, jak i cierpienia. Żałuję, że nie mogłem rozpocząć zapisków od dnia pierwszego. Niestety, nie miałem papieru ani pióra, póki drugiego dnia na dobre nie zacząłem zajęć. No i szczerze mówiąc, z pewnym trudem przywykałem do nowego otoczenia, więc dopiero dziś przyszło mi do głowy, że mógłbym notować osobiste obserwacje. Spodziewam się, że kiedy odkryją, że zapisuję w księdze własne myśli, odbiorą mi ją, obróciłem ją więc do góry nogami i zacząłem od ostatniej strony. Mam nadzieję, że nie zajrzą na koniec, jeśli zechcą ją sprawdzić. Z przodu książki, zgodnie z wyznaczonym zadaniem, zapisuję kolejne wersy, pełne pogardy dla własnej osoby, samoponiżenia:
„Jestem robakiem niegodnym mego Stwórcy. Zdradziłem miłość mego Ojca. Zmarnowałem dar życia, którym mnie obdarzył”.
Każdy wiersz musi być inny i pełen pokory, choć nawet jeśli zapiszę trylion takich wierszy, niepodobnych do siebie, i tak nie otrzymam przebaczenia.
Myślę – mam nadzieję – że pisanie tej książki pozwoli mi przynajmniej na moment oderwać myśli, skupić się, zapomnieć choćby odrobinę o niekończących się fizycznych bólach. Że stanie się zaprawą, utrzymującą w całości rozsypujące się cegły mego umysłu. Choć może to błąd. Może byłoby lepiej, gdybym poddał się szaleństwu. Być może kryje się w nim spokój. Cóż, przypuszczam, że zawsze zdążę to zrobić, jeśli trzeźwy umysł źle mi posłuży.
Chyba głównym powodem, dla którego to piszę, jest potraktowanie tego aktu jako formy buntu, gestu indywidualizmu. Przypominam sobie, gdy w liceum, które w końcu rzuciłem – nie dlatego, że nie byłem inteligentny, ćpałem czy coś takiego, lecz z powodu mojej nieśmiałości, wyobcowania, alienacji; wolałem zostać w domu i czytać, a także pisać: marzyłem, że zostanę pisarzem (kolejny powód, dla którego nawet w tym miejscu nie mogę się oprzeć pokusie notowania obserwacji) – kazano nam przeczytać jedną z dwóch sztuk, zebranych w jednym tomie. Nie przeczytałem tej, którą mi wskazano. Zamiast tego, pewnego dnia na wagarach – zaczekałem za garażem, aż ojciec pojedzie do pracy, by móc się zakraść na strych i spędzić tam resztę dnia – przeczytałem drugą sztukę. Nie był to zaplanowany buntowniczy gest, po prostu się zdarzyło. Kierował mną czysty instynkt. Duch milczącej rebelii.
Teraz, trzymając w rękach ciężki, odwrócony tom, czuję się podobnie. Wówczas jednak miałem do czynienia z cienką, wymiętą książką w miękkiej okładce, a nie księgą oprawną w żywą skórę, z okładki której patrzy na mnie ludzkie oko. Podąża za mymi ruchami i wiem, że jest mnie świadome. Z początku sądziłem, że to narzędzie demonów, sposób szpiegowania mnie. Lecz bardziej doświadczony kolega wyjaśnił, że to wszystko, co pozostało z publikowanego autora, zapewne ukaranego za przedkładanie frywolnych książek ponad majestat Ojca... za nieczytanie Biblii, mimo uwielbienia słowa pisanego.
– Przykro mi – wyszeptałem do owego samotnego niebieskiego oka, które mrugnęło na mnie w milczeniu z leżącej na kolanach książki. – Zaopiekuję się tobą. Nie pozwolę, by spotkało cię jeszcze coś złego.
O mało nie zaśmiałem się sam z siebie. Jak jeszcze bardziej można by skrzywdzić tę duszę? Nawet gdyby na oprawie zgaszono papierosa, to nic. A jednak chyba zrozumiało moje słowa, a przynajmniej idące za nimi uczucie. Ujrzałem, jak oko powleka się wilgocią, samotna łza spływa po pokrytej bliznami wyprawionej skórze.
– Żałuję, że nie wiem, kim byłeś. Może czytałem twoje słowa – rzekłem do książki. – Może dzięki tobie czułem się mniej samotny. Możliwe, że czytałem cię na strychu.
Otarłem łzę z samotnego oka. Musnąłem pieszczotliwie palcami stwardniałe blizny. Nieco później oko zamknęło się we śnie. Lubię myśleć, że choć odrobinę mu pomogłem. Spacerując po dziedzińcu, dźwigałem księgę pod pachą, choć na ramieniu miałem przeznaczony na nią worek. Wyglądał jak wysuszony organ jakiegoś dużego zwierzęcia, pokryty piętnami i zafarbowany na czarno. Każdy z nas miał taki i każdy z nas nosił szkolny mundur, składający się z czarnej koszuli, czarnych spodni, czarnych wysokich butów. Dysponowaliśmy także parą białych skarpetek i białej bielizny. Mojej pierwszej nocy (a przynajmniej oceniałem, że to noc) przesunąłem palcami po gumce majtek i zaśmiałem się bezdźwięcznie, szlochając w milczeniu. To nie może być moje prawdziwe ciało. Moje prawdziwe ciało spoczywa zabalsamowane w trumnie. To jakiś twór, dusza skamieniała w materii, klon, golem ulepiony z ektoplazmy, złudzenie. Nasi profesorowie nam nie powiedzieli. Ale czym była bielizna? Czy to także złudzenie? Przedłużenie duszy? A może
stuprocentowa bawełna? Czy w piekielnych warsztatach biedne azjatyckie dzieci harują całymi dniami i nocami przy maszynach do szycia, produkując bieliznę dla sieci piekielnych hipermarketów? Na jednej ze ścian dziedzińca wypełnione rdzą litery wysokości człowieka układają się w inskrypcję:
ŁATWE JEST ZEJŚCIE DO AWERNU – WERGILIUSZ*
Okrążyłem dziedziniec jak więzień w czasie ćwiczeń, ale nie po to, by rozruszać mięśnie – spacer dawał mi pretekst do żałosnych marzeń o tym, że dokądś odchodzę. Na środku dziedzińca wciąż pozostawała kałuża krwi po niedawnej burzy, mały grząski staw. Przypuszczam, że rosnące tam cierniste krzaki i poskręcane miniaturowe drzewa miały być ogrodem. Góruje nad nim ustawiona pośrodku czarna metalowa rzeźba, przedstawiająca wybitnego demona; nie chciałem go zaszczycić nawet przeczytaniem tabliczki z imieniem. Ze szczytu żelaznej czaszki ohydnego stworu tryskały szmaragdowe płomienie. Patrząc wyżej, ponad wyniosły posąg, przekonałem się, że niebo tworzą kłęby czarnego dymu, przypominające burzowe chmury. Opadały z nich delikatne jasne płatki, zamieniające się na moim czarnym stroju w drobinki miałkiego, wulkanicznego popiołu. Z łatwością je strzepnąłem.
Cały dzień nie płakałem. Był to mój pierwszy dzień w piekle bez płaczu. Czyżbym odrętwiał? A może zaczynałem już przywykać?
Inni wokół mnie jednak płakali, a wiatr niósł wysokie, niekończące się zawodzenie, brzmiące jak ludzkie głosy, tysiące, miliony głosów. Dźwięk ów był zbyt żywy, by mógł go wydawać sam wiatr.
Położyłem dłoń na ramieniu kobiety siedzącej na ławeczce u stóp posągu. Nasze buty nasiąkały gęstą, grząską krwią. Kobieta łkała histerycznie. Chciałem ją pocieszyć, ona jednak spojrzała na mnie i wrzasnęła, odtrącając moją dłoń, podjąłem więc przerwaną wędrówkę wokół dziedzińca.
Część moich kolegów z klasy szukała jednak pociechy w towarzystwie innych. Od czasu do czasu przystawałem, by posłuchać kilku z nich.
– Skoro posłali nas na szkolenie – bełkotał jeden – to pewnie chcą dla nas czegoś lepszego... No, wiecie, żebyśmy mogli pójść później do nieba. Najpierw czyściec, potem niebo, prawda? Jesteśmy tu w ramach kary, jak w więzieniu, ale możemy poddać się rehalibitacji i potem... potem...
– Stać się produktywnymi obywatelami? – podsunąłem.
Obrócił się ku mnie, patrząc oszalałym wzrokiem. Podobnie jak ja, miał na czole paskudną, wypukłą bliznę w kształcie litery „A”. Było to piętno oznaczające agnostyka. Nie chciałem nawet wiedzieć, jak znakuje się ateistów, choć byłem pewien, że prędzej czy później to odkryję.
- Facilis descensus Averno, łac. – łatwe jest zejście do piekieł. Etym. – z Wergiliusza (Eneida, 5, 126) (przyp. red.).
– Abyśmy mogli zostać zbawieni! – zawołał.
– Schrzaniliśmy sprawę – poinformowałem go. – Nie wierzyliśmy w to wszystko. A najwyraźniej powinniśmy.
– Niemożliwe jednak, żebyśmy tylko dlatego musieli cierpieć przez wieczność! To by było niesprawiedliwe! Może nie wychowano mnie w religijnej rodzinie? Może niektórzy nie spotykają na swojej drodze skutecznych kaznodziejów, którzy zaszczepiają im religijność? To wina naukowców, wmawiających nam, że to wszystko nie istnieje. Nie możemy cierpieć za ich grzechy! Nie mieliśmy wokół siebie dość znaków, by uwierzyć!
– Dlatego właśnie nazywają to „wiarą” – rzekł któryś z pozostałych. – Znaki specjalnie są trudne do odczytania. Chcą sprawdzić, czy dostatecznie uważamy.
– No dobrze, ale ja się uczę! – wykrzyknął rozgorączkowany mężczyzna, obracając się w stronę drugiego mówcy. – Chcę się uczyć! Chcę! – Wybuchnął ochrypłym płaczem. – Chcę zostać zbawiony! Chcę pójść do nieba!
– To właściwie dlaczego nas uczą? – wymamrotał ktoś z namysłem.
– To kara, sama w sobie – rzekł inny. – Szkoła jest do dupy.
– Chodzi o to, by zadręczać nas niepewnością i wyczekiwaniem, przed resztą tortur – mruknąłem.
Ale musiałem się z nim zgodzić. Jak już wspominałem, ja także nie znosiłem szkoły. Czułem się samotny pośród kolegów. Chyba to Sartre powiedział, że piekło to inni. I odwrotnie, T.S. Elliot oznajmił, że piekło to każdy z nas. Obaj mieli rację.
– Po co marnują czas? Po co te wysiłki, jeśli nie po to, by nas uratować? – wychlipiał zapłakany mężczyzna.
– Chcą jedynie, żebyśmy zrozumieli parę rzeczy – wyjaśniłem. – Żebyśmy docenili, jak bardzo zasłużyliśmy sobie na to, co nas spotka. To część ich planu. Nie możemy liczyć na to, że zrozumiemy plany bogów i demonów.
– Cii! – syknęła kobieta, ubrana w taki sam czarny uniform jak my, i podeszła bliżej mnie. Jej głowę ogolono, tak jak reszcie z nas, ale na czole widniały trzy litery XXX. Prostytutka? – Nie możesz tu wymawiać tego słowa! Widziałam, jak pewien człowiek zawołał go – Jego! – tym imieniem i demony go pochwyciły... – Nie zdołała opisać, co było dalej.
– To Ojciec. Stwórca – poinstruował mnie ktoś.
– Wiem – odparłem, tracąc cierpliwość i ruszając dalej. – Na moment zapomniałem. To była jedna z pierwszych lekcji: nie używać Jego imienia nadaremno.
Krążąc po dziedzińcu, raz jeszcze przyjrzałem się ciernistym roślinom, rosnącym pośrodku, bluszczowatym pędom o fioletowawych liściach, pokrywających gęstym wałem jeden z otaczających nas metalowych murów. Czy może były jadalne? Nie jadłem od pięciu dni. Sklonowane bądź iluzoryczne ciało cierpiało głodowe katusze, choć byłem pewien, że nie potrzebuję pożywienia ani opału. Moje ciało obdarzono tymi samymi potrzebami, bym mógł doświadczać głodu, bólu... tak jak za życia. Pięć długich dni. Lepiej od razu wyjaśnię, że tak naprawdę nie mam pewności, czy minęło pięć dni, ponieważ oczywiście tu, w dole, nie świeci słońce. Zakładając, że to miejsce naprawdę leży „w dole”, choć jestem pewien, że z pewnością nie kryje się po prostu pod skorupą ziemską. Zapewne to inny wymiar albo poziom rzeczywistości, poza naszym pojmowaniem czasu i przestrzeni. Próbuję jednak dopasować je do mojego ograniczonego wyczucia czasu, odwołując się do wewnętrznego zegara fałszywego ciała, podpowiadającego, że minęło pięć dni. W dodatku
każdy tutejszy „dzień” kończy się wyjątkowo długą przerwą między zajęciami, którą uważam za noc. Może wtedy demony odpoczywają? Jak mówiłem, owych przerw między zajęciami nie można uznać za odpoczynek dla nas, bo zapewnienie nam go byłoby aktem troski i miłosierdzia. Podszedłem do muru porośniętego owymi fioletowymi pędami i roztarłem palcami woskowaty liść. Obejrzałem się szybko przez ramię, po czym zerwałem go i ugryzłem. Smakował jak coś zgniłego; wyplułem go szybko. Nawet woń złamanego ogonka budziła mdłości – bardziej przypominała zwierzaka rozwłóczonego na jezdni niż gnijącą roślinę. W miejscu pęknięcia powoli zebrała się kropla krwi. Wolałem nie wiedzieć, czym naprawdę są te rośliny, ani czym kiedyś były.
Wówczas jednak zauważyłem modliszkę, wędrującą ostrożnie po szklistych liściach. Nie dostrzegłbym jej, gdyby się nie poruszyła, bo świetnie się maskowała: miała ten sam fioletowy kolor. W dodatku jej nogi rozszerzały się mocno na końcach, same w sobie przypominając liście.
Choć w ciągu ostatnich pięciu pseudodni napiętnowano mnie na czole i boleśnie poturbowano, wciąż bałem się dotknąć owada – mógł przecież ugryźć. Zmusiłem się jednak do zwalczenia lęku i przesunąłem dłoń tuż przed wielkiego insekta. Z początku próbował ją obejść, ale w końcu wdrapał się na moje palce i dalej, na rękaw. Tam znieruchomiał, zmęczony i zdezorientowany. Przysunąłem go bliżej twarzy, by się przyjrzeć. Czyżby zatem piekło miało swoje własne formy zwierzęcego życia? Z pewnością zwierzęta nie trafiały tu tylko dlatego, że są zbyt nieskomplikowane, by uznać istnienie Stwórcy. Czyżby tu, w dole, istniał odrębny, lecz działający ekosystem? Czy to możliwe, by ta modliszka wyewoluowała do swego obecnego stanu? Przystosowała swój kamuflaż, kolor, kształt? Czyż ewolucja nie zaprzecza samemu istnieniu piekła? Owo proste, zwyczajne stworzenie nagle wydało mi się bardziej tajemnicze niż wyrastające wokół żelazne mury, niż płonący posąg demona pośrodku dziedzińca, powleczone dymem niebo, którego nigdy nie udało
mi się obejrzeć. Stanowiło zagadkę. Może to odmieniony człowiek? A może Stwórca po prostu ukształtował podobne stworzenia „tu, w dole” podobnie jak „tam, w górze”... z czystego, artystycznego zacięcia? Jak jakakolwiek Istota mogła tak bardzo uwielbiać akt tchnięcia życia w protoplazmę, tak jak dmuchacz szkła kształtuje naczynia swym oddechem, i jednocześnie być równie okrutna, by skazać swe złożone arcydzieła na życie w wiecznej męce? Z drugiej strony jednak, czemu niektórzy ludzie mają dzieci tylko po to, by je molestować czy nawet zabijać własne potomstwo? Czyżby Ojciec uwielbiał jedynie akt tworzenia, tak jak my uwielbiamy akt prokreacji?
Czy zatem nasz Ojciec to rodzic znęcający się nad dziećmi? Psychopata? Modliszka zgięła łamane przednie odnóża chwytne, przyciskając je do pancerza w pokornym geście, zupełnie jakby On ukształtował jej postać z narcystycznej potrzeby nakazywania wszystkiemu, by skłaniało się ku Jego chwale. Całe stworzenie stanowiło odbicie Jego próżności. Gdy jednak nie spodobał mu się zniekształcony obraz, rozbijał lustro. Obwiniał zwierciadło za własną brzydotę.
Gdzieś w dali zagrzmiało. Po sekundzie usłyszałem bliższy grzmot, jaki wydały drzwi otwierające się w jednej z metalowych ścian. Wielkie odsłonięte zębatki i przekładnie obróciły się ze zgrzytem, przesuwając fragment muru. Zasyczała wypuszczana para i, odwróciwszy się, ujrzałem trzy postaci, wyłaniające się z jej chmury na dziedziniec. Był to jeden z naszych instruktorów w towarzystwie dwóch pomniejszych demonów – może asystentów, ochroniarzy, początkujących nauczycieli, czy nawet wypustek z jego własnego ciała, krążących wokół niczym satelity. Podobnie jak u niego, falujące, hebanowoczarne szaty przesłaniały ich chitynowe czarne ciała, opancerzone i segmentowe, jak u owadów udających szkielety. Środkowy demon miał osiem stóp wzrostu, był jednak chudy niczym moja ośmioletnia siostrzenica. Ramiona szaty unosiły się, wypchane i podtrzymywane ukrytym rusztowaniem, by nadać mu pozór bardziej imponującej masy. W dłoni trzymał laskę z czarnego żelaza, zwieńczoną osobliwym herbem, czy może symbolem, przypominającym
rozbryzg kaligrafii przełożony na metal. Jego twarz przywodziła na myśl zmumifikowaną czaszkę, wysunięte, obkurczone wargi odsłaniały w grymasie czarne zęby, ale w ciemnych oczodołach płonęły jaskrawą bielą maleńkie oczy, pozbawione źrenic i tęczówek. Na czubku głowy tkwiła wysoka mitra z metalu; dziurki na brzegach układały się w misterne wzory. Przez te kratowate dziurki było widać zielony ogień, tryskający z czaszki demona. U tych dwóch pomniejszych demonów łatwiej było dostrzec ów wulkaniczny krater. Miały zaledwie sześć stóp wzrostu, były odziane w szaty pozbawione masywnych ramion, nie nosiły też lasek symbolizujących ich urząd, czy cokolwiek znaczyły. One także przypominały zwęglone, ożywione szkielety, tyle że jasne kropeczki oczu nie były tak przeszywające jak u ich przywódcy. Nie nosiły też na głowach mitr ani żadnych czapek, widziałem zatem otwory na szczycie ich czaszek – wyglądały, jakby ktoś odpiłował kość. Z dziur wypływały smużki dymu, a nie cuchnące płomienie, jakie tryskały z głowy
profesora, choć dym także połyskiwał zielenią, jakby ich mózg zrobiono ze świetlistego, pierwotnego śluzu.
Trio demonów zatrzymało się na kamiennych płytach. Instruktor trzy razy głośno zastukał laską, wzywając nas do siebie. Podszedłem do nich, z modliszką uczepioną mojego rękawa. – Mistrzu – zwróciłem się do niego z, jak miałem nadzieję, stosowną pokorą i szacunkiem (przy czym wcale nie musiałem udawać owej pokory). Innymi słowy, podlizywałem się jak nowy pracownik. – Znalazłem tego owada. Chciałem cię zapytać, czym jest... czemu jest tutaj...?
Może profesorowi spodoba się moja ciekawość. Uczeń złakniony wiedzy.
Pozostali trzymali się za mną, wyprzedzałem ich o krok czy dwa. Oba pomniejsze demony pozostały na miejscach, ich przywódca zmniejszył dzielący nas dystans, aż w końcu stanął, górując nade mną. Przekrzywił głowę, patrząc beznamiętnie na modliszkę na mojej ręce. Kiedy demon przemówił, jego słowa zabrzmiały niczym ostrzegawczy syk kobry. Jak zimny przeciąg wiejący przez grobowiec. Zgrzytliwy, szeleszczący dźwięk. Odgłos suchych jesiennych liści, unoszonych w powiewach wiatru wewnątrz owego grobowca.
– Sam odpowiedziałeś na swoje pytanie. To insekt, tak jak ty. Jest tutaj tak jak ty. Stwórca nie ma obowiązku wyjaśniać ci Swego planu. Jego dzieła wykraczają poza twoje zrozumienie, nawet gdyby kiedyś zechciał ci je wytłumaczyć. A nie zechce.
To rzekłszy, profesor ujął laskę w drugą szponiastą dłoń i opuścił w jednym rozmazanym rozbłysku czerni. Tajemniczy emblemat wieńczący kij gładko przeciął mi przedramię. Ujrzałem, jak połowa mojej ręki opada na ziemię, modliszka wciąż trzymała się jej kurczowo. Z kikuta trysnął gejzer krwi, niczym woda z sikawki strażaka. Zachwiałem się i poleciałem do tyłu, zaczepiłem piętą o wystający kamień i runąłem ciężko na plecy, zawodząc z bólu; z oczu płynęły mi łzy. Lecz nawet w oślepiającym, wszechogarniającym rozbłysku cierpienia wiedziałem, że nie mogę prosić o pomoc moich towarzyszy. Stali wokół i patrzyli bezradni, przerażeni, ciesząc się, że nie ich to spotkało.
– Musisz wiedzieć tylko to, co zechcemy ci przekazać. Czyli fakt, że sam także jesteś owadem, insektem – podjął wysoki demon suchym, szeleszczącym głosem.
Na zakończenie krótkiej, zaimprowizowanej lekcji nauczyciel uniósł kościstą, bosą stopę i opuścił na moją odciętą rękę, miażdżąc uczepioną rękawa modliszkę. Był to czyn dla mnie równie niezrozumiały, jak istnienie samego owada.
Kiedy nadeszła pora nazywana przeze mnie nocą, prawa ręka odrosła mi do tego stopnia, że mogłem zacząć pisać dziennik.
Dzięki Ci, Stwórco, za drobne cuda.