Przez Ubera kierowcy popełniali samobójstwa. "Rzeź na rynku pracy"
Pozbywanie się etatowych pracowników, zaniżanie płac zleceniobiorców, by zwiększyć konkurencyjność, to wszystko część "eliminowania niewydolności starego systemu". Dan Lyons odkrywa kulisy brutalnej polityki wielu firm, których właściciele mówią wprost o rzezi na rynku pracy.
Dan Lyons – autor bestsellerowego "Fakapu" – w swojej nowej książce "Korposzczury" zagłębia się w korporacyjny świat, aby zrozumieć, dlaczego w biurze czujemy się czasem jak w mysz w laboratorium i ciągle martwimy się o naszą zawodową przyszłość. Przy okazji nie kryjąc negatywnego stosunku do współczesnych trendów na rynku pracy.
Pieniądze: "Śmieci z prędkością światła"
Pewnego dnia w lutym 2018 r. 61-letni szofer z Nowego Jorku Doug Schifter zaparkował przed ratuszem i strzelił sobie w twarz ze strzelby. Parę godzin wcześniej zamieścił na Facebooku długi wpis wyjaśniający powody tej decyzji. Napisał, że kiedyś dobrze mu się żyło – jako kierowca limuzyny w Nowym Jorku zarabiał na tyle dużo, by pozwolić sobie na kupienie domu za miastem, w Poconos. Ale nagle rynek zalała fala nowych kierowców pracujących dla firm takich jak Uber i Lyft, a stawki spadły tak gwałtownie, że nikt nie miał szans wyżyć z tego fachu.
Schifter pracował po 17 godzin dziennie, czasem zarabiając raptem cztery dolary na godzinę. Wpadł w długi. Spóźnił się ze spłatą kredytu hipotecznego i groziła mu utrata domu.
"Zrujnowałem się" – napisał. "Nie zamierzam być niewolnikiem pracującym za marne grosze. Wolę umrzeć".
Dolina Krzemowa promuje gig economy, czyli rynek umów krótkoterminowych – zwany też gospodarką fuch – jako innowacyjny nowy przemysł, który tworzy miejsca pracy dla milionów ludzi. Niestety miejsca te są zazwyczaj niezbyt atrakcyjne. Jednocześnie działające w takim systemie firmy stwarzają zagrożenie dla istniejących od lat przedsiębiorstw.
Airbnb robi konkurencję hotelom. Uber i Lyft szkodzą działalności wypożyczalni samochodów takich jak Hertz czy Avis, nie mówiąc o tym, że skutecznie zrujnowały rynek usług taksówkarskich oraz limuzynowych. Eksperci lubią opowiadać o "twórczej destrukcji", jakby było to jakieś abstrakcyjne pojęcie, ale widok zaparkowanego przed ratuszem auta z kierowcą, który przestrzelił sobie głowę, powinien służyć wszystkim za przestrogę, że te zmiany i tak zwany postęp odbywają się kosztem ludzi. Jak napisał wtedy "New York Times", Schifter "nie był uczestnikiem rynku umów krótkoterminowych, był jego ofiarą".
Nie był to zresztą odosobniony przypadek. W Nowym Jorku taksówkarze bankrutują, tracą domy, są eksmitowani z mieszkań. Między 2013 a 2016 r. średnia liczba zleceń nowojorskiego taksówkarza spadła o 22 proc., a wartość taksówkarskiej plakietki licencyjnej w Nowym Jorku o aż 85 proc. z ponad miliona do mniej niż 200 tys. dol., jak donosi "New York Times".
W ciągu miesiąca po samobójstwie Schiftera w Nowym Jorku zabiło się czterech kolejnych kierowców. Ich związki zawodowe urządziły protest, podczas którego wystawiły przed ratuszem cztery trumny i prosiły miasto o uregulowanie kwestii agencji transportowych.
"Mamy dość pogrzebów naszych braci" – powiedział przewodniczący związków zawodowych.
Jeszcze 20 lat temu eksperci przewidywali, że Internet zmieni świat na lepsze pod każdym względem, od umocnienia demokracji do ratowania planety. Znaczący miał być przede wszystkim efekt finansowy. W ekscytujących czasach pierwszej bańki internetowej, kiedy ceny akcji rosły, a wszyscy rozpływali się nad czarodziejskimi zdolnościami sieci, redaktor naczelny magazynu "Wired" Kevin Kelly przepowiadał, że Internet zapoczątkuje dziesięciolecia "ultradobrobytu" z "pełnym zatrudnieniem (…) i poprawą standardu życia". Oto wkroczyliśmy w okres "ryczących zer" – jak to określił, jednocześnie stwierdzając: "Dobra wiadomość jest taka, że będziesz niedługo milionerem. A zła, że wszyscy inni też".
Kelly mówił, że Bill Gates może zostać miliarderem już w 2005 roku. Szacowano, że w 2020 r. średni dochód amerykańskiego gospodarstwa domowego wyniesie 150 tys. dol. Zwyczajni ludzie mieli mieć do dyspozycji osobistych kucharzy i brać półroczne urlopy naukowe.
Znacznie precyzyjniejsza prognoza padła z ust zrzędliwego speca od biznesu Toma Petersa, który stwierdził: "Obawiam się, że ta światowa gospodarka z prędkością światła stanie się śmieciowa".
To Peters miał rację. Nawet ludzie, którzy pomagali zbudować gospodarkę internetową i korzystali z jej zalet, teraz obawiają się, że stworzyli potwora. Chris Hughes, jeden ze współzałożycieli Facebooka, twierdzi, że nowa ekonomia "będzie nadal psuć rynek pracy", a w swojej opublikowanej w 2018 r. książce "Fair Shot" ("Równe szanse") proponuje zapewnienie powszechnego dochodu podstawowego – czyli zasiłku dla bezrobotnych – poprzez opodatkowanie najbogatszego jednego procenta ludności.
Pierwszy z czterech czynników sprowadza się do prostego stwierdzenia: 25 lat od upowszechnienia Internetu wcale nie staliśmy się milionerami. Wręcz przeciwnie. Niemal wszystkim żyje się gorzej niż ćwierć wieku temu. Dysproporcje między zarobkami w USA osiągnęły poziom niespotykany od 1929 r., czyli od wybuchu wielkiego kryzysu.
Być może technologia nie ponosi całej winy za pogłębienie tej przepaści między bogatymi a biednymi, ale bezapelacyjnie odegrała kluczową rolę. Internet bez wątpienia pomógł rozpowszechnić stosowane już wcześniej w wielu miejscach nieprzyjazne pracownikom praktyki, pełniąc funkcję katalizatora złych zachowań i stając się "największym w historii ludzkości legalnym czynnikiem sprzyjającym nierówności" – napisał w 2014 r. w eseju dla gazety "The Atlantic" Bill Davidow, inwestor venture capital z Doliny Krzemowej.
Realne płace (skorygowane o wskaźnik inflacji) od wielu dekad nie zmieniły się lub zmalały. Milenialsi zarabiają o 20 proc. mniej niż ich rodzice na tym samym etapie życia, jak dowiadujemy się z raportu organizacji pozarządowej Young Invincibles z 2017 r. Gospodarka rozwija się, ale niemal wszystkie korzyści wynikające z tego rozwoju czerpią najlepiej zarabiający Amerykanie, podczas gdy reszcie pozostają jedynie ochłapy.
(…)
Zamiast zatrudniać pracowników, firmy za pośrednictwem Internetu tworzą kadry złożone z pracowników kontraktowych. To przejście na gospodarkę fuch wspomógł dodatkowo wielki kryzys gospodarczy, gdy w latach 2007–2010 pracę straciło blisko 8,7 mln osób – właśnie kiedy powstawały firmy takie jak Uber czy Airbnb. Największy problem polegał na tym, że ludzie tracili posady, które gwarantowały im ubezpieczenie zdrowotne czy plan emerytalny. Za to na rynku umów krótkoterminowych obowiązują beznadziejne płace, a świadczenia nie istnieją. Aplikacje takie jak Uber są może magicznym narzędziem w dłoni konsumenta, ale na pewno nie ma w nich nic magicznego dla zleceniobiorców, którzy w ramach gospodarki fuch próbują zarobić na życie.
Tak czy inaczej umowy krótkoterminowe stanowiły 34 proc. amerykańskiej gospodarki w 2017 r., a do roku 2020 sięgną poziomu 43 proc., jak podaje firma software’owa Inuit, twórca TurboTax. Agencja konsultingowa McKinsey szacuje, że w ramach gospodarki fuch w USA pracuje około 68 mln freelancerów, przy czym 20 mln z nich, czyli blisko 30 proc., wykonuje zlecenia nie dlatego, że im to odpowiada, lecz z desperacji, braku innego rozwiązania i dostępności lepszego zatrudnienia za większe pieniądze.
Ten model gospodarczy dopadnie w końcu także białe kołnierzyki. Pracujący na zlecenie prawnicy są zatrudniani na podstawie umów krótkoterminowych do zrealizowania konkretnych projektów. Nowojorski start-up WorkMarket udostępnia online "chmury pracowników na żądanie" pełne grafików, redaktorów i komputerowców, którzy są zatrudniani na zlecenie przez wielkie firmy takie jak Walgreens i otrzymują zapłatę za konkretny projekt. Czary-mary! Firmy oszczędzają oczywiście dzięki temu, że zatrudniają mniej pracowników na etat.
WorkMarket zaniża poziom płac, zmuszając pracowników do konkurowania o zlecenia: takie "Igrzyska śmierci" w realu. Na tego typu usługi jest wielkie zapotrzebowanie. Ponad 2 tys. przedsiębiorstw zleca pracę za pośrednictwem WorkMarket. Firma skupia obecnie kilkaset tysięcy pracowników i rośnie w tempie 80 proc. rocznie.
Stephen DeWitt, dyrektor generalny WorkMarket, uważa, że jego serwis umożliwia firmom sprawniejsze działanie. "Nadchodzi czas eliminowania niewydolności starego systemu" – stwierdził w wywiadzie z 2016 r. Kto może na tym ucierpieć? "Wiele osób. To istna rzeź" – przyznał. Ale tak już po prostu musi być.
"Jeśli z filozoficznego punktu widzenia kogoś to przeraża, przykro mi" – dodał.
Ale mnie to naprawdę przeraża. To, co jedni uważają za "niewydolność", inni nazywają pensją lub świadczeniami zdrowotnymi dla pracowników. Jeśli dzięki Internetowi łatwo wymienić zatrudnionych pracowników na przypadkowych wykonawców, to jeszcze nie oznacza, że powinno się tak robić.
Powyższy fragment książki "Korposzczury" Dana Lyonsa (tłum. Małgorzata Rost) pierwotnie został opublikowany w serwisie we wrześniu 2019 r.