Google Book Search, tak nazywa się nowy projekt zakładający skanowanie i umieszczanie w sieci książek na niespotykaną dotąd skalę. - Czy oznacza to koniec tradycyjnej książki - zastanawia się „Gazeta Wyborcza”.
Wydawcy książek są ostatnim bastionem kultury, który opiera się ekspansji internetu - pisze „Gazeta Wyborcza”.
Gdy ugoda Google'a z amerykańskimi wydawcami wejdzie dziś w życie, książki trafią do internetu na niespotykaną dotąd skalę.
Google przekonuje, że skanowanie i umieszczanie w sieci książek to równy dostęp dla wszystkich i przedłużenie życia tym pozycjom, których już nie wznowiono.
Na razie projekt zakłada możliwość obejrzenia okładki, przeczytania rozdziałów i fragmentów wydawnictwa. Jeśli wydawca wyrazi na to zgodę w sieci będą pojawiać się też całe publikacje. Pierwszy chętny już jest. To francuskie wydawnictwo Michelin, słynne ze swoich przewodników turystycznych. Koncern wyszedł z założenia, że ludzie nie przestaną kupować papierowej wersji, bo najczęściej korzystają z niej w podróży.
Teza broni się dziś, gdy bezprzewodowy internet nie jest jeszcze powszechnie dostępny, ale za kilka lat może okazać się, że wersja papierowa nie będzie już potrzebna, czytamy w „Gazecie Wyborczej”.
Więcej informacji w aktualnym wydaniu „Gazety Wyborczej”.
Przypomnijmy: Google próbuje stworzyć największą na świecie elektroniczną bibliotekę. Jeżeli projekt Google Book Search zostanie zrealizowany, każdy użytkownik internetu będzie miał dostęp do wszystkich opublikowanych w historii książek.
Projekt Google Book Search działa od 2004 roku, a już w 2005 r. organizacje reprezentujące amerykańskich pisarzy i wydawców zaskarżyły Google o naruszanie praw autorskich. Jesienią zeszłego roku podpisano porozumienie, w myśl którego posiadacz praw do książki, która zostanie udostępniona w Google Book Search, otrzyma od Google 63 proc. wpływów z wykorzystania tytułu. Zyski pochodzić będą z reklam. Umowa nie została jeszcze ostatecznie zatwierdzona przez sąd, co ma nastąpić w październiku 2009 roku. Sąd weźmie pod uwagę stopień ochrony praw autorskich proponowany przez Google, a także głosy wydawców i autorów. Google stara się więc aby jak najwięcej wydawców i autorów, także europejskich, zarejestrowało się w tworzonym rejestrze i określiło swoje stanowisko wobec zawieranego porozumienia. Termin składania przez wydawców deklaracji upłynął 4 września 2009 roku.
Ugoda, którą Google ma podpisać z wydawcami, oparta jest o dopuszczalny w prawie amerykańskim system ugód zbiorowych typu opt out (prawo wyjścia). Ugoda w takim samym stopniu dotyczy książek amerykańskich jak i zagranicznych, w tym polskich i to już z samego faktu podpisania i zaakceptowania takiej umowy przez sąd amerykański.
Każdy właściciel praw autorskich na całym świecie jest stroną w tym porozumieniu, nawet jeżeli o tym jeszcze nie wie.
Jeżeli nie chce uczestniczyć w zawieranej ugodzie, musi to zgłosić. Jeżeli tego nie zrobi do 4 września, w świetle amerykańskiego prawa nie będzie już mógł więcej zaskarżyć Google o naruszenie praw autorskich.
Zgodnie z amerykańskim prawem to właśnie na wydawcach i pisarzach spoczywa obowiązek zapisania się do tworzonego przez Google'a rejestru, co zapewni ewentualne zyski. Co prawda warunki ugody ograniczają jej zasięg do terytorium USA (kryterium stanowią numery IP komputerów), ale znakomita większość książek, do których prawa autorskie posiadają Europejczycy, dostępna jest także na rynku amerykańskim. Oznacza to, że wydawcy europejscy powinni być tą ugodą zainteresowani, ponieważ dotyczy ona także części ich przyszłych zysków.
Europejscy wydawcy podkreślają, że amerykańska ugoda jest sprzeczna z europejskim prawem autorskim, które zakłada, że przed jakimkolwiek użyciem utworu należy zapytać o zgodę właściciela praw autorskich i zapłacić mu stosowne honorarium. Poza tym, wedle europejskiego prawa, aby wypisać się z ugody należałoby się wcześniej do niej zapisać, co stoi w sprzeczności z amerykańską formułą opt out.