Obiegowa opinia głosi, iż kontynuacje dzieł kultury popularnej są zwykle gorsze – na ogół chodzi o wyduszenie jeszcze trochę pieniędzy z sukcesu, zdyskontowanie kredytu zaufania u odbiorcy zwabionego produktem znanym mu i lubianym. Zadanie to wyjątkowo niewdzięczne - na efekt zaciekawienia przez zaskoczenie nie ma co liczyć, postaci są nakreślone, trzeba je tylko pogłębiać, a to trudne. Eksploatacja pomysłów już raz użytych może odstręczyć i zaważyć na ocenie - nie tylko kontynuacji. Właściwie najbezpieczniej pisać wszystko od nowa, ale skoro się zapowiedziało co innego...
Kamykowe losy dorobiły się ciągu dalszego, czego domyślić się było łatwo, wszak ostatnie akapity Tkacza iluzji nie pozostawiały większych co do tego wątpliwości. I dobrze, bowiem powieść wyróżniała się pod wieloma względami, z czego najważniejszym było chyba wypełnienie pewnej luki w polskiej literaturze, pozytywnej powieści bajkowo-fantastycznej skierowanej do nastolatków. Skierowanej, ale i dorośli cynicy z wielką przyjemnością czytali o przygodach głuchoniemego chłopca-iluzjonisty i jego przyjaciela smoka. Delikatna, ale wyrazista powieść, ów niebanalny bildungsroman w wymyślonym świecie pełnym niezwykłości przypadł mi do gustu i zaraziłem Tkaczem paru znajomych młodziaków.
Kamień na szczycie wypełnia (niestety) ową klątwę gorszej kontynuacji, ale na szczęście nie schodzi poniżej poziomu solidnej przyzwoitości. Młodzieńczy magowie, którzy wzgardzili zbrodniczym konserwatyzmem starszych kolegów po fachu, zostali pozostawieni sami sobie w raju, którzy udało im się stworzyć. Urośli i zmężnieli, weszli w niebezpieczny okres grzesznej przeddorosłości, kiedy już chce się uchodzić za partnera dla prawdziwych dorosłych, ale jeszcze czasem szczeniactwo i nieodpowiedzialność biorą górę. Ewa Białołęcka chyba chciała dotrzymać kroku tym młodzieńcom, którzy zachwycili się Tkaczem iluzji, a zdążyli już nieco dojrzeć w oczekiwaniu na dalsze losy Kamyka i jego towarzyszy. Inicjacją była już ucieczka od Kręgu, teraz młodzi magowie zrzucają swą wężową skórę szczenięcego wieku. Stąd tak wiele miejsca autorka poświęciła rozprawom z dzieciństwem. Chłopcy wracają do swych gniazd, aby sentymentalizm obrazów zachowanych w pamięci został zburzony przez upływ czasu. Niemożność powrotu,
swoista klątwa Piotrusia Pana, uzmysławia im, iż stali się już dorośli i nic, nawet ich niepospolite zdolności, tego zmienić nie mogą.
Kamień na szczycie jest tomem przejściowym – dosłownie i w przenośni. Wiadomo, że będzie ciąg dalszy, więc wydarzeń fabularnych i gwałtownych zwrotów nie ma tu zbyt wiele. Właściwie osią zdarzeń jest swoisty wielki marsz – młodzi magowie muszą opuścić swoją Arkadię i przemieszczają się w mniej gościnne rejony. Po drodze zaglądają na stare śmieci, w myśl zasady, że pod latarnią najciemniej. Przeżywają powolne kruszenie się zwartej do tej pory grupy – nie każdemu wszak w smak jest tułaczka, gdy może zyskać stabilność życiową. Wątek wychowawczy i edukacyjny jest w powieści silnie zaznaczony, lecz nastolatek nie od razu się zorientuje w indoktrynacji - bo i nie jest to tajemnicą, co może się przydarzyć atrakcyjnej nastolatce wśród gromady pijanych mężczyzn, a także co grozi, gdy pije się alkohol o nieustalonej proweniencji. Współczesne hasła o tolerancji znajdują i tu odzwierciedlenie – zwłaszcza w etnograficznym homoseksualizmie powieściowych górali. Pomimo przeniesienia się do krainy fantasy nie
uciekamy zbyt daleko od współczesnych problemów i dyskusji.
Deus ex machina pod koniec powieści chłopcy wskutek tragicznej pomyłki udają się w zaświaty i spotykają się z istotą wyższą. Skąd nagle ten mistycyzm, którego do tej pory ni widu, ni słychu? Mistycyzm, dodajmy, nie najwyższych lotów? Drażni to trochę, zwłaszcza że owa istota oryginalna nie jest i robi to, co wszystkie w takich powieściach fantasy – rozdaje questy.
Ostatni ów zgrzyt nie przesłania jednak przychylnej oceny – w szykującym się po sukcesie produkcji Potteropodobnych zalewie tandety dzieje Kamienia i jego przyjaciół są lekturą wartą przeczytania nie tylko przez nastolatków.