Przeciw szczupłości zbrodnia niesłychana – o smakołykach pisze pan do pana...
Dwaj smakosze i gawędziarze, którzy z gotowania, jedzenia i pisania o jedzeniu uczynili sposób na życie, postanowili dokonać publicznego, nieskrępowanego konwenansami, wyznania swej kulinarnej filozofii. Ujęte w formę listów gastronomiczne dywagacje publikowali najpierw w prasie (wedle notki wydawniczej – na łamach „Wprost”, lecz jeśli mnie pamięć nie myli, wcześniej podobne ukazywały się w „Przekroju”, jeszcze przed jego „generalnym liftingiem”), by następnie wydać je w formie książkowej. I podobnie jak ów stary „Przekrój”, siedlisko konserwatyzmu (ale tego w najlepszym wydaniu), ostoja wielbicieli kwiecistej i nieco trącącej myszką polszczyzny tudzież specyficznego humoru, owe quasi-korespondencje mogą stać się solą w oku zapamiętałych reformatorów, uważających za swój punkt honoru doprowadzenie całego świata do „bycia trendy”.
Makłowicz i Bikont ani na jotę nie zamierzają się poddawać presji nakazów kulinarnej mody, co zagraża doprowadzeniem do ciężkiej frustracji fanatyków zdrowego żywienia. Zamiast bowiem zachęcać do gaszenia pragnienia niegazowaną wodą mineralną, bezwstydnie rozpływają się nad zaletami musującej bąbelkami wody sodowej (najlepiej zresztą wymieszanej z winem) oraz oranżad słodzonych zabójczym cukrem – a nie niskokalorycznym, i przez to najzdrowszym pod słońcem, chemicznym ersatzem. Miast udowadniać nam zdrowotność i szczególne walory smakowe ciast pieczonych na margarynie i sosów zaprawianych „śmietanką” z oleju roślinnego i mleka w proszku, wychwalają masło, gęstą śmietanę, smalec i boczek. Nie próbują nawet przekonywać czytelnika do zalet półsurowej marchewki na parze, paćki z niesłonego ryżu zawiniętej w płatek surowej ryby albo koktajli na odtłuszczonym jogurcie, w zamian przyprawiając go o gwałtowny wyrzut soków żołądkowych (tudzież o wyrzuty sumienia, związane z koniecznością zneutralizowania nagłego
ssania w tymże organie) opisami pierogów, gołąbków, pączków i kremówek.
Nie dość tego, otwarcie zadają kłam twierdzeniu, że tylko człowiek chudy ma prawo być zdrowym i szczęśliwym, eksponując na załączonych fotografiach (których, nawiasem mówiąc mogłoby być ciut mniej) swoje pokaźne „przedsięwzięcia”, podwójne podbródki i pełne, rumiane policzki z rozlewajacym się na twarzach wyrazem niewymownej błogości.
Zbrodnia to niesłychana przeciw powszechnemu nakazowi szczupłości – ale mimo woli serce i żołądek normalnego człowieka sprzyja tym właśnie kulinarnym grzesznikom, a nie dietetycznym guru, upierającym się, że pożyjemy dłużej, jeśli uda nam się powrócić do wymiarów niedożywionego szóstoklasisty dzięki zaspokajaniu głodu suplementami białkowymi, wzbogaconymi namiastkami cukru i tłuszczu.
Po książkę zatem absolutnie nie powinni sięgać: ci, co mimo wszystko chcą (albo, co gorsza, muszą...) się odchudzać; specjaliści sprawujący pieczę nad wymienioną grupą nieszczęśników; wreszcie ludzie nie gustujący w ironicznym „przekrojowym” humorze, którym obaj felietoniści doprawiają swoje wynurzenia nader obficie. Ci zaś, którzy na nią się skuszą, zasługują – wraz z obydwoma autorami- na dożywotnie... smaczne jedzenie.