Elisabeth Strout jako autorka zadebiutowała dość późno, w wieku 42 lat. Jej „Amy and Isabelle” została zakwalifikowana do Orange Prize oraz nominowana do PEN/Faulkner Award. Dopiero jednak trzecia z książek, rewelacyjna, zekranizowana przez HBO „Olive Kittleridge” przyniosła Strout zasłużoną sławę oraz nagrodę Pulitzera. W swojej ostatniej jak dotąd książce, „Mam na imię Lucy”, autorka po raz pierwszy postanowiła zmierzyć się z narracją pierwszoosobową.
Pewnego dnia, Lucy, mężatka, matka dwóch córek, poszła do szpitala na wycięcie wyrostka. Nie obyło się bez komplikacji, wskutek czego Lucy musiała pozostać tam dłużej, niż miała to w planach. Po trzech tygodniach pobytu odwiedziła ją matka, co było o tyle osobliwe, że nie widziały się od lat. Przesiedziała u niej pięć dni i nocy, stanowiących okazję do katharsis i uwolnienia się od ciążącej im przeszłości. Okazję do tego, by do siebie dotrzeć i znaleźć słowa, które skruszą te wszystkie warstwy uprzedzeń, urazów, obojętności i upokorzeń, nagromadzonych przez lata.
Zarówno w zbiorze opowiadań "Olive Kitteridge", jak i „Mam na imię Lucy” ponownie mamy opowieść o trudnych relacjach, z tym że w przypadku historii Lucy, relacje te obleczone w formę powieści są jeszcze bardziej gęste. Co ciekawe, wszystko odbywa się tu pomiędzy słowami, jak w znakomitym filmie Sofii Coppoli. Lucy nie oczekuje od matki żadnych wzniosłych deklaracji, w pełni zadowalając się - z pozoru dość miałką, banalną - pogadanką o dawnych znajomych i rodzinnym miasteczku w Illinois, gdzie życie upływało pośród ciągnących się po horyzont łanów kukurydzy. O tym, że również to był koszmar i piekło zgotowane przez ojca, lepiej nie wspominać. Pomimo tego, że obydwie opowiadają o przeszłości, te ich opowieści są obok siebie; kobiety nie rozmawiają de facto ze sobą, tylko po prostu mówią do siebie, zaś te najważniejsze słowa paść nie chcą. Zresztą, jak wspomniałem, Lucy nie ma nadziei, że je usłyszy, bo wystarczy jej ta stała, rozbudzona obecność - jedyne, co matka może jej ofiarować.
Powieść Strout jest historią prowincjuszki w wielkim mieście, przez całe życie zatroskanej, by nie czuć się gorszym od innych w świecie, który wciąż ocenia. Świecie, w którym zazwyczaj wychodzi na wierzch ta najgorsza strona naszej osobowości wyrażająca się w potrzebie znalezienia kogoś, kogo moglibyśmy poniżyć, by czuć się lepszym. Z tym właśnie światem postanawia się zmierzyć zahukana dziewczyna, która wiecznie od czegoś uciekała. "Mam na imię Lucy" to zatem, przede wszystkim, historia o odzyskiwaniu - a może lepiej "uzyskiwaniu" - godności i zrywaniu z siebie skorupy wstydu. Jest to również książka o matczynej miłości - bardzo niedoskonałej, kalekiej, ale szczerej. Zresztą, która miłość jest doskonała? Podobnie, jak i we wspomnianym wcześniej zbiorze opowiadań, złożoność życia i dramaty ujawniają się w maleńkich okruchach codzienności. W rzuconych mimochodem zdaniach, w niewypowiedzianych słowach, w mimowolnych gestach - bez wielkich fabuł i bombastycznych wydarzeń. I taka jest to książka - spokojna,
wyciszona, ale i, zarazem, kipiąca od tłumionych emocji.