„To powieść o tym, jak ludzie bardzo tęsknią do bliższych związków, a jednocześnie jak bardzo ich unikają, bo boją się przyznać do tego, co ich boli albo co jest niewygodne. Też o tym, jak przeszłość wpływa na ich dzisiejsze losy, w związku z czym kombinują z uczuciami. Jednym słowem - jest to książka o miłości. I o przyjaźni, i o księdzu.” Zachęcona powyżej przedstawioną autoreklamą, czując się niewątpliwie jedną z tych, co to „cierpią, błądzą itd.”, postanowiłam więc dać jeszcze jedną szansę Grocholi. I mimo że bardzo chciałabym napisać, że się nie zawiodłam, to jednak nie mogę.
Że nie był to słuszny krok, przekonałam się niestety już na początku tej powieści. Czy może być bowiem coś bardziej sztucznego niż dokonane przez autorkę przedstawienie głównych bohaterów w sposób: Oto Krzyś - Krzyś jest materialistą i karierowiczem, a oto Basia – Basia jest niedowartościowana, i tak dalej, w tym samym stylu? Czyżby oznaczało to, że pani Grochola wątpi w czytelnika, nie wierzy, że na podstawie tego, co napisała, każdy sam będzie w stanie zbudować sobie portrety poszczególnych bohaterów? Że pisze się o sprawach prostych, oczywistych i bliskich każdemu człowiekowi, nie musi znaczyć wcale, że opowieść taka powinna trącić banałem, nie wnosić absolutnie niczego nowego, nie zmuszać do jakiś przemyśleń, a wreszcie - nie może dostarczyć choćby porcji godziwej rozrywki, co w poprzednich książkach jakoś się czasem, może niechcący, udawało.
Nie przeszkadza mi to, że książki tejże autorki wiecznie traktują o tym samym – miłość to przecież wdzięczny temat, problemem jest natomiast fakt, że są one po prostu takie same, dlatego sięganie po kolejną, to ewidentna strata czasu. W żaden sposób nie przekonuje mnie wizja „grocholowskiego” świata, ani tym bardziej sposób jego opisywania, nie jestem w stanie utożsamić się z bohaterami, jakoś nie widzę tej obiecanej mocy przyjaźni i miłości, nie udaje mi się wzruszyć. Chciałabym wierzyć, że dzieje się tak jedynie dlatego, że mam serce z kamienia i nie znam się na dobrej literaturze, ale obawiam się, że powód jest całkiem inny.