Olivia ma parę problemów. Po pierwsze, każdy kto ją pozna (od sędziwego senatora po spoconego hydraulika) nie może się powstrzymać by nie nazywać jej OLIWKĄ (taki owoc, co to z niego tłoczy się olej, porównanie raczej spożywcze) i brzmi to trochę infantylnie, prawda? Pod drugie, zwykła słuchać kantat i mszy Bacha ubrana tylko w stringi, co może powodować przewlekłe przeziębienia. Trudno też kontemplować muzykę, gdy za przeproszeniem, w drogi rodne wżynają się... w każdym bądź razie, ogólnie mówiąc, Olivia nie nosi zbyt wygodnych strojów. Po trzecie nie dość, że jest bardzo młoda to olśniewająco piękna, obiecująca i zdolna. Ma superpracę, sportowy wóz, apartament w centrum stolicy, w wolnych chwilach zwiedza wszystkie stolice Europy. Nie sądzicie, że sfrustrowało by to i najsilniejszego psychicznie? No i po czwarte, gdzie się nie ruszy (wszelkie Toskanie, Barcelony, stacje benzynowe czy bazarki z kartoflami) każdy, ale to każdy, chce ją kochać, utrzymywać, zapraszać na kolacje oraz tracić dla niej serce
lub inne podroby. Porażające prawda? Mało się człowiek nie spłacze jak o tym słucha, a co dopiero się gdy przyjdzie mu o tym czytać?
Zakazane gry Malwiny Kowszewicz to bardzo smutna opowieść. Historia młodej, zagubionej i przede wszystkim sztucznej, pretensjonalnej, odrobinę durnej panny. Obawiam się też, że nie o taki wizerunek bohaterki chodziło autorce, choć mogę się mylić, miała to być opowieść o trudnym związku biednej, zagubionej, ale niebanalnej kobiety. Kronika miłości młodej dziewczyny do bogatego, dojrzałego, a przede wszystkim żonatego pana. Książka o fascynacji charyzmatycznym, eleganckim, cynicznym i diablo inteligentnym dżentelmenem. Na moje oko jednak obraz ten się w książce „rozjeżdża”. Dlaczego? Na pewno nie ze względu na styl, język, czy formę. Malwina Kowszewicz to zdolna, sprawnie posługująca się piórem autorka, choć bardzo młoda, to stylistycznie dojrzała i doświadczona. Dlaczego w efekcie zamiast przejmującego stadium uczucia wyszedł jej groteskowy, choć nie ukrywam, że nie nieprawdziwy pamflet na decydujące się żyć w cieniu żon panny? Może winny jest temu stereotyp, szablonowy schemat, w który wtłoczyła swoich
bohaterów?
Bo jak polubić pannę, która mimo wszystkich tych swoich przemyśleń, czytania mądrych książek, analizowania psychologicznych metod zachowań pisze kretyńskie smsy do swojego ukochanego oraz prowadzi nienaturalne sztywne i teatralne dialogi. Osobę, która w scenach pokazywania LUDZKIEJ twarzy i uczuć, słucha tylko i wyłącznie muzyki bardzo poważnej, bardzo nostalgicznej i bardzo egzaltowanej. Leżąc w koronkowych stringach wije się i rozdziera duszę oraz pończochy, w rytm utworów na pianino skrzypce i flet. Robi się też przyciężkawo, kiedy bohaterkę dopadają DRAMATY życia ludzkiego. U naszej Oliwki nie może to być nic banalnego, musi to być albo spektakularny rak koleżanki albo widowiskowy wypadek na motorze. W tle z ukochaną przyjaciółka w zaawansowanej ciąży płaczącą i rozdzierającą szaty oraz małym zagubionym chłopcem nad łożem umierającego ojca.
Jak identyfikować się z postacią, która jeśli nie cierpi, to PRZEBYWA tylko i wyłącznie w modnych i drogich lokalach, gdzie przychodzi jej nieustająco zmagać się z uwielbieniem, którym obdzielają ją osobnicy płci przeciwnej, oczywiście sami wysoko perfumowani, wysoko konfekcyjnie notowani, grubofotfelowi biznesmeni lub ewentualnie oryginalni i ekscentryczni artyści>. Gdzieś tak po 90 stronach, zamiast wzruszać, zaczyna męczyć. Bo ile można czytać cudze smsy i ile można zastanawiać się, co bohaterka widzi w swoim obiekcie pożądania (autorka nam tego zadania nie ułatwia, bo nic, kompletnie nic o panu ŻONATYM nie pisze, prócz tego, że lubi sobie za przeproszeniem dymnąć od czasu do czasu młodą, nieskomplikowaną pannę). Po 200 stronach zaczynamy się też gubić w wielbicielach. Każdy z nich jest tak samo mydłkowaty i podobnie gada. Wszędzie róże, kolacje, mejle i rozpacz w męskich załzawionych oczach. Oraz ona zimna, nieszczęśliwa, piękna i...
I dajcie państwo spokój. Rozumiem, jeśli ta książka to groteska, prześmiewczy obraz świata i sytuacje, które faktycznie się zdarzają. Faktycznie są bardzo stereotypowe i nudnie sztampowe. I choćby łechtaczka bohaterki miała własny mózg, a w przerwach pomiędzy orgazmami czytała Fromma oraz marzyła, żeby zapisać się na kurs prawa – to powiem państwu Zakazane gry to dla mnie nic innego niż jedna z letnich, lekko przynudzających lektur. O średnim poziomie odkrywczym. Sztampa. Ale czyta się szybko i to jest plus. Na lato, na plażę, do kolejki skm w sam raz.