Marcin Wolski od wielu już lat bawi, tumani i przestrasza. Po pierwsze jako satyryk komentujący bieżące wydarzenia polityczne w kraju, po wtóre zaś jako autor książek, często o fabułach sensacyjno-fantastycznych.
Właśnie nakładem olsztyńskiego wydawnictwa ukazało się poprawione i poszerzone wydanie powieści Bogowie jak ludzie. Jej tytuł to oczywiście trawestacja tytułu książki Ludzie jak bogowie z 1923 roku, autorstwa klasyka science fiction Herberta George,a Wellsa.
Nie jest ani nowa, ani szczególnie oryginalna teza, że twórcami, a przynajmniej współtwórcami ludzkiej cywilizacji, byli przybysze z kosmosu, którzy z pierwotnych mieszkańców Ziemi wyhodowali homo sapiens. Do najbardziej znanych propagatorów takich poglądów należy niewątpliwie Erich von Däniken. Ale oczywiście nie on jeden jest badaczem i wyznawcą paleoastronautyki.
Wolski wykorzystał jej założenia w sposób twórczy, zbierając w jeden spójnie uzasadniony system różne przejawy „niesamowitości” w ten czy inny sposób obecne w naszym świecie: mity, okultyzm, zdolności parapsychiczne w rodzaju telepatii, telekinezy czy jasnowidzenia.
Stała się też ona pretekstem do poprowadzenia sensacyjnej akcji, przenoszącej się z końca wieku XIX do drugiej połowy XX, ze stoków Olimpu do Szwajcarii i Francji, z Polski lat stanu wojennego na malownicze Karaiby.
Tak więc przyczyną całego zamieszania było pojawienie się na Ziemi w zamierzchłych czasach kosmicznych rozbitków, których planeta „gdzieś w odległej galaktyce” uległa zagładzie. Przez prymitywnych mieszkańców naszego globu postrzegani byli oni jako istoty nadprzyrodzone, przybyłe prosto (i dosłownie) z nieba.
Kosmici posiadali liczne umiejętności parapsychiczne niedostępne zwykłym śmiertelnikom zamieszkującym ziemskie jaskinie. Ich nieoczekiwane zstąpienie i czynione „cuda” stały się podstawą ludzkich religii i mitologii. Zaś sami „bogowie”, jako że byli rodzaju męskiego, poczęli się łączyć z ziemskimi kobietami, dając początek rodom półbogów i herosów, którzy częściowo posiadali ich możliwości. Przez wieki i tysiąclecia krew bogów ulegała jednak rozcieńczeniu i zanikowi...
Działo się tak dopóty, dopóki pod koniec XIX wieku austriacki finansista Karl Wallenhoff nie dotarł do wnętrza Olimpu. I nie odnalazł tam grobowca „bogów” oraz informacji o nich zapisanych na złotych tabliczkach. A potem nie zapragnął odtworzenia potęgi boskiego rodu. Rozpoczął krzyżowanie wyselekcjonowanych osób z wysokim poziomem boskich genów.
Po niemal stuleciu doświadczeń cel wydawał się coraz bliższy. Zaś działania wykonawców tajnego projektu dotarły do Polski. Wplątany w nie zostaje Adam Szarecki, konformista i osobnik nie grzeszący odwagą. Niespodziewanie znajduje się w samym środku rozgrywki pomiędzy wykonawcami „boskiego planu”, agentami ponadnarodowych służb specjalnych i groźnymi terrorystami. Rozgrywki, która ma na celu przejęcie kontroli nad „egzemplarzem zero” – osobnikiem o najwyższym wskaźniku boskich genów.
Bogowie... napisani są zgodnie z kanonami powieści sensacyjnej. Są tu więc tajne spiski, szpiedzy, służby specjalne, terroryści. I szybkie samochody, ogniste kobiety, strzelaniny, pogonie i zasadzki. A dodatkowo przechodzenie przez ściany, wskrzeszanie zmarłych, telekineza i czytanie w myślach. Wszystkie wątki, początkowo odległe, w miarę rozwoju akcji zbliżają się i uzupełniają.
Autor opisuje z jednej strony siermiężną rzeczywistość PRL-u, w której tkwi mało sympatyczny narrator i jemu podobni. A z drugiej strony „wielki świat”, zamknięty dla niego i jego rodaków w czasie powstawania powieści. Można więc ją potraktować jako znak czasów, w których się narodziła. I jako wyraz tęsknoty, jeśli już nie do boskości, to przynajmniej do normalności.