Pracowała na planie "Ostrego dyżuru". Dzięki serialowi postanowiła zostać terapeutką i pomagać ludziom w kryzysie
Lori Gottlieb jest słynną amerykańską terapeutką, która rozpoczynała swoją przygodę na planach seriali NBC, m.in. "Ostrego dyżuru" oraz "Przyjaciół". Po latach doświadczenia terapeutycznego postanowiła opisać swoją historię w książce pt. "Czy chcesz o tym porozmawiać?". Pozycja bardzo szybko stała się numerem jeden w rankingu "New York Timesa" i czytelniczym bestsellerem. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka publikujemy fragment.
Lori Gottlieb, "Czy chcesz o tym porozmawiać?"
Podczas pierwszego tygodnia pracy w stacji telewizyjnej NBC przydzielono mnie do dwóch seriali, które miały niebawem zadebiutować na srebrnym ekranie. Były to: dramat medyczny pod tytułem "Ostry dyżur" oraz serial komediowy zatytułowany "Przyjaciele". Oba miały się okazać hitami, które pobiją rekordy oglądalności i zdominują czwartkowe wieczory na wiele lat.
Przygotowania były o wiele krótsze niż w przemyśle filmowym; premiery zaplanowano już na jesień. Skompletowanie obsady i całej ekipy oraz stworzenie scenografii zajęło parę miesięcy, po czym można było rozpocząć produkcję.
Uczestniczyłam w przesłuchaniach Jennifer Aniston i Courtney Cox do głównych ról w "Przyjaciołach". Byłam jedną z osób podejmujących decyzję, czy postać odtwarzana w "Ostrym dyżurze" przez Juliannę Marguiles umrze pod koniec pierwszego odcinka, i oglądałam na planie George’a Clooneya, zanim ktokolwiek podejrzewał, jak wielką sławę przyniesie mu ta rola.
Nowa praca dodała mi skrzydeł. Nie oglądałam już tak często telewizji w domu. Miałam historie, które śledziłam z pasją, i kolegów podzielających tę pasję. Znów czułam się zaangażowana w to, co robię. Pewnego dnia scenarzyści "Ostrego dyżuru" zadzwonili do lokalnego oddziału ratunkowego z prośbą o konsultację medyczną.
Telefon odebrał lekarz o imieniu Joe. To było istne zrządzenie losu – okazało się bowiem, że oprócz wykształcenia medycznego Joe posiada również dyplom magistra ze szkoły filmowej.
Kiedy scenarzyści to odkryli, zaczęli się regularnie do niego zwracać z pytaniami natury medycznej. Wkrótce Joe został zatrudniony na stałe jako doradca do spraw medycznych. To on reżyserował skomplikowane sceny udzielania pomocy, uczył aktorów, jak wymawiać łacińskie terminy, i pilnował, by procedury pokazywane na ekranie były zgodne z rzeczywistymi (wypompuj powietrze ze strzykawki; przetrzyj skórę pacjenta alkoholem przed podłączeniem kroplówki; przytrzymaj głowę poszkodowanego w tej pozycji, kiedy go intubujesz).
Oczywiście czasami rezygnowaliśmy z masek chirurgicznych, gdyż wszyscy chcieli widzieć twarz George’a Clooneya.
Joe był wcieleniem kompetencji i oazą spokoju zarówno na planie, jak na prawdziwym oddziale ratunkowym. Podczas przerw opowiadał o pacjentach, których ostatnio leczył, a ja słuchałam z zapartym tchem. Prawdziwe ludzkie dramaty!, myślałam. Pewnego razu zapytałam, czy mogłabym go odwiedzić w pracy.
– W ramach researchu – wyjaśniłam.
Tak uzyskałam dostęp do jego oddziału, po którym chodziłam w pożyczonym, zbyt obszernym fartuchu lekarskim krok w krok za Joem.
– Pijani kierowcy i ofiary ulicznych gangów zaczynają przybywać dopiero po zmroku – poinformował mnie, kiedy zjawiłam się w spokojne sobotnie popołudnie.
I rzeczywiście, nie minęło wiele czasu, gdy rozpoczęła się gonitwa z sali do sali, od pacjenta do pacjenta. Próbowałam zapamiętywać nazwiska oraz diagnozy i nie pomieszać kart.
W ciągu zaledwie godziny miałam okazję obserwować Joego podczas przeprowadzania punkcji lędźwiowej, badania macicy ciężarnej kobiety i podtrzymywania na duchu trzydziestodziewięcioletniej matki bliźniąt, gdy została powiadomiona, że bóle migrenowe, z którymi się zgłosiła, to objaw guza mózgu.
– Nie, pan źle zrozumiał. Ja przyszłam tylko po receptę – odpowiedziała.
Po tym zaprzeczeniu nastąpił niekontrolowany wybuch płaczu. Jej mąż przeprosił obecnych i pobiegł do łazienki, ale zwymiotował po drodze.
Przez ułamek sekundy wyobraziłam sobie ten dramat w telewizji – odezwał się we mnie zawodowy instynkt; tak bywa, gdy czyjaś praca polega na konstruowaniu opowieści – miałam jednak przeczucie, że nie poszukiwałam tutaj jedynie materiałów do serialu.
Joe zdawał się także to dostrzegać. Zaczęłam przychodzić regularnie.
– Sprawiasz wrażenie bardziej zainteresowanej naszą pracą niż własną – zauważył pewnego wieczoru kilka miesięcy później, pokazując mi prześwietlenie złamanej kończyny.
Następnie rzucił, jakby mimochodem: – Może chciałabyś pójść na studia medyczne?
– Na studia medyczne? – powtórzyłam, patrząc na niego jak na szaleńca.
Miałam dwadzieścia osiem lat i licencjat z literatury. Wprawdzie w szkole średniej brałam udział w kilku olimpiadach z matematyki i nauk ścisłych, ale poza szkołą od zawsze pasjonowały mnie ludzkie historie oraz słowo pisane. A teraz dostałam świetną pracę w NBC, za którą byłam niebywale wdzięczna losowi.
Mimo wszystko uciekałam z planu do szpitala, by śledzić już nie tylko działania Joego, ale każdego lekarza, który mnie nie przepędzał. Wiedziałam, że dłużej nie mogę się tłumaczyć gromadzeniem materiałów do serialu, ale co z tego?
Po prostu znalazłam sobie nowe hobby. Większość ludzi ma jakieś hobby. Być może spędzanie wieczorów na ostrym dyżurze stanowiło ekwiwalent kompulsywnego oglądania telewizji w czasach, gdy umierałam z nudów, pracując w wytwórni filmowej. Ale i to także nie robiło na mnie wrażenia. Z całą pewnością nie zamierzałam rzucić wszystkiego, żeby pójść na studia medyczne.
Poza tym, praca w NBC wcale mnie nie nudziła. Po prostu czułam, że gdzie indziej dzieją się rzeczy prawdziwe, ważne i wielkie, których na próżno szukać w telewizji.
Jednak potrzebę uczestniczenia w nich zaspokajało moje nowe hobby – w końcu po to się je ma, zapełniają różne luki w życiu.
Aczkolwiek czasami – gdy stałam w korytarzu podczas chwilowej przerwy w napływie pacjentów – docierało do mnie, jak mi tam dobrze. Zaczęłam się coraz częściej zastanawiać, czy przypadkiem Joe nie wpadł na właściwy trop.
Wkrótce moje hobby zaprowadziło mnie z oddziału ratunkowego na neurochirurgię, gdzie zaproszono mnie, bym mogła zobaczyć przypadek guza przysadki mózgowej wykrytego u mężczyzny w średnim wieku. Zmiana nowotworowa, choć
najprawdopodobniej łagodna, wymagała interwencji chirurgicznej, ponieważ guz uciskał nerwy czaszkowe.
Stałam nad panem Sanchezem okutana w fartuch, z twarzą zasłoniętą maską chirurgiczną, w wygodnych butach do biegania, i zaglądałam do wnętrza jego głowy.
Po przecięciu kości czaszki (za pomocą narzędzia przypominającego małe piły dostępne w marketach budowlanych) chirurg i jego zespół metodycznie odsuwali kolejne warstwy powięzi, by dotrzeć do mózgu.
Aż wreszcie się objawił. Wyglądał dokładnie tak, jak na ilustracjach, które studiowałam poprzedniego wieczoru, a jednak kiedy tam stałam i tylko centymetry dzieliły mój własny mózg od mózgu pana Sancheza, poczułam coś w rodzaju uniesienia. Wszystko, co czyniło tego człowieka tym, kim był – jego osobowość, wspomnienia, doświadczenia, rzeczy ulubione i znienawidzone, miłości i rozstania, wiedza i umiejętności – zawierało się w tym jednym niespełna półtorakilogramowym organie.
Można stracić nogę albo nerkę i pozostać sobą, ale utrata części mózgu – dosłowna utrata zmysłów – czyni z człowieka… No właśnie, kogo?
Weszłam do cudzej głowy!, zaświtała mi perwersyjna myśl. Hollywood notorycznie usiłuje grzebać ludziom w mózgach za pomocą narzędzi marketingowych, ale ja naprawdę to zrobiłam: zajrzałam głęboko pod czaszkę innego człowieka. Zastanawiałam się, czy slogany, którymi stacja bombardowała widzów, kiedykolwiek docierały w miejsce przeznaczenia: "Telewizja, którą trzeba oglądać!”.
Dwóch chirurgów ze spokojem nacinało guz, ostrożnie odkładając wydobyte fragmenty na metalową tacę, w tle rozbrzmiewała muzyka klasyczna, a ja myślałam o chaotycznych planach filmowych, całym tym zamieszaniu i wykrzykiwanych poleceniach.
– Wszyscy gotowi? Zaczynamy!
Ekipa aktorów niesie na noszach innego aktora w przemoczonym sztuczną krwią ubraniu, ktoś zbyt szybko skręca za róg.
– I dupa! – krzyczy reżyser. – Chryste, ludzie, jeszcze raz! Nie spieprzcie tego znowu!
Krzepcy panowie kamerzyści i oświetleniowcy uwijają się dookoła, szykując plan do powtórzenia sceny. Producent łyka jakąś pigułkę – paracetamol, coś na uspokojenie czy antydepresant? – i popija gazowaną wodą.
– Padnę tu na zawał, jeśli nie zrobimy dzisiaj tego ujęcia –mówi z westchnieniem. – Przysięgam, że kopnę w kalendarz.
Tymczasem na sali operacyjnej nikt nie krzyczał, nikt nie odczuwał dolegliwości kardiologicznych. Nawet pan Sanchez z przepiłowaną czaszką wyglądał na mniej zestresowanego od ludzi na planie. Zespół chirurgów pracował bez zakłóceń, wszyscy zwracali się do siebie uprzejmie, używając słów "proszę” i "dziękuję”. Gdyby nie jednostajny strumień krwi wypływający z ludzkiej głowy do plastikowego worka umiejscowionego blisko moich nóg, mogłabym wziąć to miejsce za wytwór fantazji. Zresztą w pewnym sensie nim było. Jednocześnie nigdy nie widziałam niczego prawdziwszego. Ten świat znajdował się w kompletnie innej galaktyce niż moje życie w Hollywood, które uważałam za autentyczne i nie zamierzałam z niego rezygnować.