Człowiek, jak na homo sapiens sapiens przystało, jest człowiekiem rozumnym. Niestety zbyt często aż nazbyt rozumnym, gdyż zbyt często rodzą mu się w głowie dziwaczne pomysły. Chyba genetycznie też uwarunkowane zostało mu komplikowanie sobie życia. Ale powinien też odpowiadać za swoje czyny. Dlatego się przyznam, że sama się wpakowałam w tę książkę. Mimo recenzji, w gruncie rzeczy negatywnych, poza fascynującymi doniesieniami na okładce. Chyba wszystko przez to, że mimo iż czasem człowiek uczy się na własnych błędach, to raczej ma w sobie sporą dawkę empiryzmu i woli sam wsadzić łapę do gara z wrzącą wodą.
Żałuję.
Historia Roberta Langdona, historyka i badacza symboli, który nagle nocą wezwany zostaje do trupa z CERN, ośrodka badań ogólnie mówiąc fizycznych, nęciła mnie tylko ze względu na symbole. Sama męczę jeden z nich i myślałam, że dokonania choćby fikcyjnego badacza zmobilizują mnie do pracy. Nic błędniejszego. Gdy po godzinie, a nie znam się na nowoczesnych samolotach, ale i tak zrobiło mi się niedobrze; może to też po kawie rozpuszczalnej, w końcu wolę tradycyjne kakao, nasz bohater dociera do Szwajcarii i ogląda sobie zmrożone ciało denata, mnie już ogarnęło znużenie. Nie żeby fioletowe zwłoki Leonardo Vetry, fizyka i katolickiego księdza, z ukręconą głową i wyłupionym okiem nie były interesujące. O wypalonym słowie nie wspominając, ale... Właśnie.
Ale.
Problem w tym, że zadziałał mój „sapiens”. Bo już wiedziałam co będzie dalej, a samo rozwiązanie literackie wcale mnie nie interesowało. Nawet stworzenie materii z niczego, mknąca antymateria, nęcąca wegetarianka Vittoria Vetra, która musiała się pojawić, król na wózku inwalidzkim rzecz jasna, nic mnie nie mogło zmusić, by czytać dalej. Poza... cóż... poza pewnym zdaniem:
„Langdon już całkowicie się zgubił i zastanawiał się, w jakim języku oni rozmawiają.”
Jeżeli główny bohater jest w takiej kropce, to co może być dalej. Przewracałam strony, ale dalej nie było nic. Nawet Hassassin, najbarwniejsza postać, sprawiła mi zawód. Czeluście Rzymu nie wprowadziły w starożytny nastrój... a „homo”, cóż ono zasnęło. Niepobudzone zwiewnym językiem, nie zadziwione metaforami, czy choćby odrobinkę sensownymi pościgami. Nie popchnięte do działania intrygą, która byłaby tajemnicą. Moje „homo” się znudziło. Obudziłam się z nosem, na którym odcisnęły swe piętno litery: „Wiara jest uniwersalna. Tylko nasze konkretne metody jej rozumienia są arbitralne.” I pomyślałam sobie, że jest w tym coś z przepowiedni. Każdy wybiera własną drogę i każdy widzi inaczej. Obyśmy nikomu nie zabraniali naprawdę się rozglądać.