Dobra powieść wyróżnia się tym, że łatwo rozpoznać karmiącego się nią czytelnika. Ów osobnik charakteryzuje się bezdechem, często prowadzącym to chwilowej utraty przytomności, rozbieganym wzrokiem, ślinieniem się i drgającymi dłońmi, tudzież innymi, ukrytymi przed wzrokiem niepowołanych, członkami... Wyrwanie takiej osobie książki nie tylko graniczy z cudem, ale może się skończyć (dla osoby zdesperowanej, czyli wyrywającej) w najlepszym wypadku pogryzieniem. Oto wypisz, wymaluj – ja... gdy nadchodzi czas Pratchetta. Najpierw to oczekiwanie, znowu jacyś złośliwcy przesunęli termin wydania, potem czatowanie na listonosza, który dziwnie mnie unika, aż w końcu trzask rozrywanej koperty i... oto jest. On. Mistrz nad Mistrzami, Pan nad Panami, demiurg płaskiego świata, twórca nierzeczywistego. A może jedyny właściwy władca?
Fani twórczości Terry’ego Pratchetta widzą, iż opowieści ze Świata Dysku, podzielić można na: dziecięce, czyli nie wymagające wyjaśnienia, wiedźmowe, czyli bardzo kobiece i lotne, magowe, w gruncie rzeczy chaos totalny i te o... Straży Miejskiej. Dla większości to właśnie one, są najbardziej ukochane i wyczekiwane. A przecież w gruncie rzeczy, nie opowiadają o niczym śmiesznym, ot o grupie zapaleńców, nader różnorodnych i kapitanie Marchewie, gliniarzu doskonałym.
Tym razem Pratchett pod przykrywką swych zwyczajowych gagów, do których zdążył nas przyzwyczaić, wykorzystując stworzone przez siebie, nader specyficzne postacie, pragnie nam opowiedzieć o polityce. A dokładniej o jej najciemniejszych stronach. I naprawdę nie ma w tym nic śmiesznego. Gdy nagle na terytorium leżącym między Ankh-Morpork a Al-Khali pojawia się wyspa, wszyscy pragną ją mieć na własność. Ten kawałek gruntu ze smutnymi resztkami po codzienności niegdyś tu zamieszkujących, staje się solą w oku, istnym cierniem w łapie wszystkich, poza strażnikami. Tylko oni potrafią się oprzeć chciwości oraz zawiści, która nagle się pojawia. Kiełkuje spokojnie, by w odpowiednim momencie wybuchnąć. Nagle każdy, kto nie jest odpowiedniego koloru, jest wrogiem. Obcokrajowiec, pomimo iż urodzony w Ankh, nie jest już tutaj mile widziany. Wojna wisi na włosku, no chyba że strażnicy oraz pewien facet, który potrafi tworzyć maszyny, wezmą sprawy w swoje ręce. A wszystko zaczyna się przez ludzką głupotę, małą
sprzeczkę...
Pośród gagów, zabawnych tekstów, postaci, których nie można nie kochać, odnajdziemy jak zwykle nas – kulistych. Nasze wady i przywary. Wszystko to, co nas niszczy: chciwość, zawiść, lecz przede wszystkim głupotę tych, którzy nami rządzą. Chyba właśnie tę książkę powinniśmy wcisnąć naszym politykom. Wszystkim tym, którzy twierdzą, że wojna to jedyne rozwiązanie, którzy zapomnieli o tym, że należy rozmawiać i można to robić. Którzy pragną jedynie własnego szczęścia i nie potrafią dojrzeć ludzi w innych...
Pratchett tym razem o wiele dobitniej uczy tolerancji, jest jakby mniej zabawny, bardziej dosadny, posiłkuje się symboliką, którą trudno pominąć i na którą nie można rzucić zasłony zapomnienia. Bogowie, honor, Ankh-Morpork, to jak dotąd najostrzejsza w swym przesłaniu, opowieść Mistrza. Taka, obok której trudno przejść obok. Na pewno także świetnie wykorzystująca możliwości całej, powiększonej wyraźnie gromady, specyficznych Strażników. Ankh-Morpork nigdy nie było tak „okrągłoziemskie”. Okrutne w swych przekonaniach. Wstrętne naszymi najgorszymi cechami. A jednocześnie swoje w rozwiązaniach, których tylko możemy się od nich uczyć... Sprytnie wpleciony wątek feministyczny, w roli głównej Angua i osobnik zidentyfikowany specyficznie, dodaje całej historii nie tylko pikanterii, ale i smaczku... Właściwie, książka dla dorosłych, choć może edukację w tym wymiarze należałoby zalecić i młodszym?
Jak zwykle, to po prostu Pratchett!!!