Podobno malarz powinien być zawsze uważnym obserwatorem. I zawsze patrzeć. A jednak „nie powinno się malować cierpienia”. Tak uważa Artemizja. Kobieta skrzywdzona przez wszystko i wszystkich, a jednocześnie obdarzona cudownym darem. Potrafiąca wyrazić swoje myśli i uczucia w obrazie. Nie malować tylko dla samego ukazania piękna. Zawrzeć w pozach, układzie zmarszczek, ułożeniu dłoni to, co czuje autor.
Kobieta w okowach ogromnej pasji. Gotowa poświęcić wszystko dla malarstwa, a jednocześnie w pełni tego nieświadoma. „W naszym życiu są takie chwile, kiedy pasja rani i niszczy. Kiedy indziej to my zostajemy skrzywdzeni... a wszystko to w imię sztuki. Czasem jesteśmy w stanie zdobyć to, czego chcemy.
Czasami musimy płacić, by kto inny mógł to zdobyć. (...) Takie są koleje losu na tym świecie.” Artemizja Gentileschi urodziła się w 1593 roku. Żyła tylko sześćdziesiąt lat, ale zdążyła obdarować świat własnym darem. Jej „Judyty...”, czy „Maria Magdalena”, na zawsze naznaczyły rytm sztuki. Jej własne „invenzione”, niestety zanikające wraz ze zwyczajną potrzebą płacących adresatów, pozwoliło pokazać prawdziwe ciało kobiety wtedy, gdy nikt go tak naprawdę nie widział.
Zakazano malowania nagich modelek, ale tylko mężczyznom. W końcu kobiety malarza jeszcze nie było. Do dnia, gdy ona po raz pierwszy wzięła do ręki pędzel. Jak Maria Skłodowska błagała o uznanie w Akademii, a gdy je otrzymała, nie potrafiła się z niego cieszyć. Zdradzona, skrzywdzona, napełniona żałością u zarania swej dorosłości, pozwoliła jej ujść w swych obrazach. Jakby chciała udowodnić tezę, że kształtuje nas to przez co przeszliśmy, ból, cierpienie, niesprawiedliwość.
Wypalając się w naszych sercach wielkimi literami i nigdy do końca się nie zabliźniając. Jak blizny na jej palcach, których znaczenie przyjdzie jej zrozumieć dopiero pod koniec życia. - „Jestem córką mojego ojca. - Co masz na myśli? - Oboje przedłożyliśmy sztukę nad córki.”
Pasja Artemizji to książka piękna, barwna i porywająca, ale jednocześnie pozostawiająca po sobie jakąś dziwną pustkę. Jakby niepełna samej bohaterki. Jakby jej obrazy, gdyby tylko były do niej dołączone, mogły powiedzieć więcej, niż ona sama. Aż nie można zrozumieć dlaczego tak wrażliwa kobieta, narratorka, nie odkrywa do końca swoich uczuć, wiruje pomiędzy przemianami serca, nawet nam o tym nie mówiąc.
Jakby rzeczywiście skupiła się wyłączeni na malarstwie. A może po prostu daje się wyczuć dziwny strach autorki przed popełnieniem jakiejś historycznej wpadki? „Nie, nie żałuję niczego (...) Tyle tylko, że nigdy nie zdążyłam odpocząć. (...) Było tylko malarstwo i Palmira. Gdybym miała kochanka albo kochającego męża, wówczas w moim życiu byłoby coś jeszcze... ktoś, z kim mogłabym dzielić la dolce vita.” To nie było „la dolce vita”... a może tylko o tym nie wiemy?
Może czegoś takiego pięknego, jednocześnie nie przystającego by o tym pisać w historycznych rysach, po prostu nie wspomniano? Pozwolono ulecieć marzeniu, spełnionemu uczuciu. Chociaż gdy ktoś zatopił się w jednej pasji, często nie pozostawia w swym sercu miejsca na miłość. Szczególnie, gdy otaczają go namiętności gorących Włoch, wysublimowanego Paryża, czy też szarego Londynu.
Tych, którzy poczują jednak niedosyt odsyłam do zbeletryzowanej biografii pt: „Artemizja” autorstwa Alexandry Lapierre.