*Rozczarowanie, delikatnie rzecz nazywając, lekturą „Wojny w Arkham” jest podwójne. Nie tego oczekiwaliśmy ani po autorze pierwszorzędnej „Świetlistej brygady”, ani tym bardziej po doskonałym „Wiecznym źle” Geoffa Johnsa, będącym spin-offem niezbyt udanej „Ligi Sprawiedliwości”. *
Wszyscy wiemy, że wśród wydawanych przez Egmont komiksów z Nowego DC Comics nie wszystkie pozycje zasługują na polecenie. Obok „Batmana” duetu Snyder-Capullo, „Shazama!” czy zbierającej entuzjastyczne recenzje „Wonder Woman” znalazły się fatalny „Szpon” czy niektóre tomy „Detective Comics”. Niestety, do grona „śmierdzących jaj” dołączyło właśnie „Wieczne zło - Wojna w Arkham”. Piszę niestety, bowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały co najmniej poprawną historię.
„Wojna w Arkham” to nic innego jak opowieść rozgrywająca się w świecie zapoczątkowanym przez splot wydarzeń z czwartej części „Ligi Sprawiedliwości”. Dzięki portalowi na ziemię przedostali się członkowie Syndykatu Zbrodni – kryminalistów będących wypaczonym odbiciem Kryptończyka i spółki. Liga została rozgromiona, planeta opanowana, a władza przekazana w ręce superłotrów. Nie inaczej jest w Gotham, gdzie pod nieobecność Batmana miasto podzielono między największych adwersarzy panicza Wayne’a. I wszystko pewnie przebiegałoby po myśli Stracha na Wróble czy Clayface’a, gdyby nie Bane, któremu zamarzyła się rola wyzwoliciela i następcy Mrocznego Rycerza.
Nieszczęśliwie wygląda to niestety tak samo źle, jak brzmi. Tomasi, skądinąd utalentowany scenarzysta, dwoi się i troi, aby cienką jak barszcz historię przysłonić mnogością bohaterów i mało subtelnymi aluzjami do „Batman: Knightfall”. Nic z tego - do granic trywialna fabuła, na którą składa się osiem zeszytów wydany w latach 2013-16, razi narracyjnymi uproszczeniami na poziomie dobranocki dla średnio rozgarniętych kilkulatków, natomiast cała „intryga” napędzana jest niekończącymi się starciami między rezydentami tytułowego ośrodka dla obłąkanych, a przybyłą z tropików, uzależnioną od Venomu górą mięśni. Nie znajdziecie tu ani ciekawie sportretowanych postaci, ani choćby grama dramaturgicznej finezji, nie wspominając o humorze czy ze swadą napisanych dialogach, dzięki którym Tomasiemu częściowo udałoby się wybrnąć z tej krępującej sytuacji.
Dla jasności - „Wojna w Arkham” to komiks z gatunku tych, przed którymi nie stawia się nie wiadomo jakich wymagań. Niestety, dzieło Tomasiego to nudna, nieudolnie opowiedziana, na dodatek bardzo przeciętnie narysowana historia, niesprawdzająca się absolutnie nawet jako czytadło zapełniające czas między jednym a drugim przystankiem. Jednak jeśli zdecydujecie się przez nią przebrnąć, zaopatrzcie się w kawę. A najlepiej cały dzbanek.