Dzisiejsze czasy przyniosły ze sobą bardzo dziwaczną modę. Okazuje się, że bestseller to nie książka, która się dobrze sprzedaje, ale ta, która ma się dobrze sprzedawać. Na okładkach krzyczą do nas napisy: Wspaniała książka, geniusz pisarski... I osobnik podatny na reklamę kupuje ją. Bo jak tu się oprzeć słowu pisanemu? Bestseller staje się nim wtedy naprawdę. Chyba zabrakło reklamy na Podróż Teo.
W ogóle nie słyszałam o tej książce. Jakoś tak sama wcisnęła mi się do ręki. Cena bardzo korzystna, szata graficzna także, a kilka przeczytanych stron wprost tryskało humorem. Gdybym wiedziała, co to za książka... Nie przepadam za streszczeniami, więc napiszę tylko, że jest to... przewodnik. Tylko, że bez obrazków. Przewodnik po religijności świata, po ludzkich duszach zamkniętych w najdalszych zakątkach. Przewodnik piękny i wzruszający. A wszystko za sprawą chłopca i jego ciotki.
Niektóre ludy pierwotne uważały, że najlepszym lekiem na chorobę jest podróż. Niestety, nie zawsze musiała się ona skończyć pomyślnie. Chory wybierał się w nią i albo go uzdrawiała, albo zabijała. Teo o tym nie wiedział, gdy poinformowano go o zamiarach rodziny, ale wiedział, że jest chory.
Psychika czternastoletniego chłopca, który siedział najczęściej z nosem w książce na pewno się ucieszyła, ale rozłąka z rodziną? I choroba, wisząca jak miecz Damoklesa. Jednak to właśnie choroba i straszna, wprost samobójcza odwaga, jaką ona dała, pozwolą Teo przeżyć wspaniałe chwile. Rzucany od religii do religii, od wierzenia w wierzenie i od uzdrowiciela do znachora, Teo odnajdzie samego siebie.
Jako ateista, jest niczym tabula rasa. Nie posiada własnych norm religijnych, więc o wiele łatwiej mu zrozumieć i ocenić normy innych. W gruncie rzeczy jest jednak typowym czternastolatkiem, "kujonem". Potrafi dać cioci "do wiwatu" oraz zakochać się. Nie da się wyjaśnić w czym tkwi geniusz tej książki.
Ale na pewno jest w tym cząstka miłości do samego świata, którą chce nam przekazać autorka, Catherine Clement. Jej ogromna wiedza i upór w dążeniu do celu. Celu, którym ma być poznanie. Prawdę mówiąc w pewnym momencie zapomniałam, że to Teo jest głównym bohaterem. Za bardzo wcieliłam się w jego postać. Zbyt często czułam zapach tuberozy, kadzidła i świeżość wody. To ja stałam na piaskach Sahary, to ja upadłam przed Buddą i to ja doznałam oczyszczenia. Jako człowiek skalany chrześcijaństwem, bardzo trudno było mi pojąć niewiedzę Teodora w sprawach, które są dla mnie oczywiste: 10 przykazań? Walki religijne? Miłość Boga?
Książka odmienia. Nie pozwala się od siebie oderwać. O niej się myśli, pisze, mówi. Staje się głównym tematem przez kilka dni. Rodzajem katharsis. Oczyszcza. I... przyzwyczaja do śmierci.
Niestety, wspólnym mianownikiem wszystkich jest strach przed śmiercią. Nawet niewierzący Teo przyznaje się do tej obawy. Bo co będzie? Co się stanie, gdy nadejdzie ostatni sen? Taki sam strach nadchodzi, gdy książka się kończy. Kończy się przecież podróż.
Wspaniała, na poły historyczno-dydaktyczna, choć i czysto zabawna, życiowa. Czy będzie jeszcze jedna, taka, w moim życiu... Nie sądzę. Ale mam nadzieję. Nadzieję, że kiedyś spotkam takich ludzi. Wspaniałych w swej różnorodności.