Numer jeden na brytyjskiej liście bestsellerów. Ogromny nakład i sporo przekładów. Takie informacje zobowiązują, a poza tym działają jak niezła przynęta, na którą ja się nabrałam. Tym bardziej, że Pompeja Roberta Harrisa miała być po prostu dobrym thrillerem. Tymczasem okazała się... No właśnie. Akcja toczy się w 79 r. n.e. w rzymskiej metropolii, tuż przed wielką zagładą, jaką była erupcja wulkanu. W takich okolicznościach poznajemy Atiliusza Primusa, inżyniera zarządzającego wielkim akweduktem. Młody i dzielny Atiliusz stawia czoło wielkiej tajemnicy, jaką jest śmierć ryb (taki Sherlock Holmes w wersji starożytnej, tylko ta zagadka troszkę, powiedziałabym, żenująca).
Mamy tu morderstwo - poprzednik naszego bohatera, Eskomniusz, zaginął. Mamy również wielką miłość, klasyczny mezalians - ona, dziewczyna z dobrego domu (mimo iż jej ojciec posiada niechlubną, jak na owe czasy, przeszłość) i on, zwykły zarządca akweduktu bez majątku, który byłby niewątpliwie mile widziany przez potencjalnego teścia, gdyby miał, powiedzielibyśmy dziś, gruby portfel. Jednak przede wszystkim mamy dokładne opisy budowy akweduktów, architektury wnętrz oraz sposobów rozpoznawania czystości wody - niewątpliwie każdy hydraulik i architekt mógłby znaleźć coś dla siebie.
Nie można pominąć szczegółowej charakterystyki samego wulkanu i jego erupcji od samego początku, czyli od tak zwanej ciszy przed burzą, przez wszystkie etapy przygotowań do wylewu magmy, aż po sam wybuch. Dowiadujemy się na przykład, że „Znaczny wzrost w proporcjach składników płaszcza Ziemi jest często sygnałem, że magma dostała się do uśpionego wulkanu i że można oczekiwać erupcji” - pewnie bardzo by mnie to interesowało, gdybym kształciła się w tym kierunku albo na inne tory skierowała swoje zainteresowania (a do tego Harris nigdy mnie nie przekona, a już na pewno nie tą książką).
Jednym słowem wulkanolog też znajdzie tu coś dla siebie. Tak więc mamy architekta, hydraulika i wulkanologa. Wyborne towarzystwo. Do tej śmietanki w żaden sposób nie pasuje zwykły czytelnik, który poszukuje w książkach czegoś więcej niż opisy. Ktoś powie: przecież jest morderstwo, tajemnica, miłość i ja się z nim zgodzę. Tylko dlaczego wymienione motywy są jedynie, powiedziałabym, epizodyczne? Dlaczego zrzucone są nie na drugi, ale nawet na trzeci plan? Odniosłam wrażenie, że niechcący stały się tylko tłem do opisu zagłady. To wszystko składa się na moją, bardzo niską zresztą, ocenę tej lektury. Ani przez chwilę nie trzymała mnie w napięciu, ani na moment nie wzbudziła zainteresowania. Kolejne kartki przewracałam z coraz większym znudzeniem. To tylko dowód na to, że brytyjski nie zawsze znaczy dobry.