Zaczyna się dobrze. Od punktu zwrotnego w ponurej historii Europy Środkowo-Wschodniej. Grupka Czechów z Pragi przygląda się szturmowi Enerdowców na ambasadę imperialistycznych Erefenowców. To symptom, już widzą, że coś się zmienia, nieuchronny koniec zbliża się, przemiana następuje na ich oczach. Są trochę zaskoczeni, bo akurat zajmują się czymś innym – młodością. Do tej pory zastanawiali się, co zrobić z brudnym i fałszywym życiem pod butem epigonów Klemensa Gottwalda, a właściwie jak spod niego uciec. Zabijają czas chronieniem Tajemnicy, seksem, wódką i kombinowaniem. Wtedy właśnie następuje coś, co główny bohater, Potok, nazywa trafnie Wybuchem Czasu. Zmienia się wszystko – całe wychowanie, które otrzymali, a właściwie szczepionkę przeciwko rzeczywistości, diabli wzięli. Po Wybuchu Czasu wszystko jest inne, a oni – David, Rekin, Psica, Czarna, Kocur i Bohler – muszą tu żyć, choć jest tu jak na innej planecie.
Pozornie dają sobie radę. Robią półlegalne czy wprost brudne interesy, jak hieny rzucają się w wir budowy kapitalizmu z resztek komunizmu. Szantażują, oszukują, walczą. Niczego się nie boją, bo nic nie mają do stracenia, a wszystko do zyskania. Poza tym sami sobie wmawiają, że reprezentują wartości, że są strażnikami czegoś, co innym nie jest dostępne. Ale to ułuda. Zapędzają się za daleko, życiowe cele się różnią, prawdziwe zło ich niszczy, a Woda Ognista nie jest panaceum na wszystko. Staczają się w śmierć, biedę i ucieczkę. Czas ich wyeksploatował, oszukał, byli tylko buforem dla następców, wymuskanych chłoptasiów w czarnych garniturach.
I gdyby tu powieść się skończyła, byłaby zaiste wybitna. Brak bowiem książek opisujących to, co stało się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. A Siostra mogłaby być takim freskiem, tym lepszym, że bardzo nowocześnie i pomysłowo napisanym. Centralny punkt czyli świadomość narratora, jest tu filtrem udziwniającym i wykrzywiającym świat, jednak łatwo poznajemy brudne stragany, poszarpane wspomnienia z bicia w komunistycznych więzieniach i romantyczną wiarę w wolność. Slang uliczny zmieszany z pozostałościami komunistycznej nowomowy, wszelkie inne udziwnienia językowe powodują niesamowitą żywotność tekstu, który mocno pcha się zarówno przez oczy do mózgu jak i pod skórę.
Powieść jednak nie skończyła się tam, gdzie miała się skończyć. Potok wyruszył na poszukiwanie Siostry. Czyn to chwalebny, bo szukanie swej drugiej połowy jest zajęciem pożytecznym, jednak dla mnie w tej książce absolutnie niestrawnym. Cudna narracja zaczyna zamieniać się w irracjonalny bełkot. Obrazy podróży bohatera są mętne i pozbawione istotnego znaczenia. To mozolny encefalogram, nieczytelny chyba nawet dla samego Topola zapis momentów myślowych. Atrakcyjna, sensualistyczna manipulacja rzeczywistością za pomocą świadomości zakropionej wódką przekracza granice już nie zrozumienia nawet, ale zwyczajnego czucia przekazu.
Stron powieść ma z górą sześćset, a mogłaby mieć dwieście. Cóż z tego, że Potok-bohater i potok jego myśli nie chcą się zatrzymać. Brną poprzez romans, niemiecką emigrację, ucieczkę w góry przez agentami czegoś tam, chyba wywiadu. Nic nie jest określone, zwłaszcza cel. Czytanie tego przypomina beznadziejną walkę z kacem. Do tej pory zastanawiam się, dlaczego dotarłem do końca i za co to była pokuta. Natomiast na najwyższe noty zasługuje tłumaczenie. Myślę, że Leszek Enkelking zrobił co mógł, ale cóż – bełkot bełkotem na wieki pozostanie.