Pisanie jest przekorną próbą wytłumaczenia tego świata. Rozmowa z Mariuszem Sieniewiczem
Pana twórczość utrzymana jest w stylistyce groteski. Jednym ze źródeł groteski jest lęk. To co pan widzi wokół siebie budzi strach?
Mariusz Sieniewicz: Budzi raczej poczucie nerwowej niewytłumaczalności i niezgody. Są różne powody, dla których ludzie sięgają po pióro i próbują opisać swój świat. Mnie w pisaniu napędza niezgoda na to, co widzę wokół siebie. Nie jest to wywoływane przez egzystencjalny, codzienny strach, lecz przez niewytłumaczalność rzeczywistości, przez świat, który coraz bardziej osacza i trudno go usensownić. Pisanie jest przekorną próbą wytłumaczenia tego świata. Jeśli cokolwiek piszę, to nie próbuję czytelnikowi tłumaczyć świata, ale podzielić z nim tym, co dla mnie jest niezrozumiałe, a co domaga się jakiegoś ogarnięcia, opisu. Ale owszem, bardzo często, choć nie zawsze, niepokój, lęk są kołem zamachowym tego, co próbuję powiedzieć.
Czy to znaczy, że pisarz ma jakieś obowiązek poza tym, żeby dobrze pisać?
Mariusz Sieniewicz: To strasznie patetycznie brzmi: pisarz ma obowiązek. Ja często się do tego patosu przyznaję uważając, że w tej dzisiejszej rzeczywistości popkulturowej, w rzeczywistości zgrywy, obalania wszelkich tabu, wszelkich świętości, osoba pisząca powinna być wyciszonym, spokojnym i odpowiedzialnym głosem. Że nie powinna iść za modą bycia cool, trendy, bycia luzakiem, że nie powinna przyłączać się do skretyniałego karnawału, a raczej powinna unikać wkomponowywania się w kulturę masową, w showbiznes. To jest odpowiedzialność wobec siebie samego.
Wyrastam akurat z takiej tradycji lekturowej – wychowałem się i wychowuję nadal na Dostojewskim , Gombrowiczu , Herbercie , Miłoszu – w której nie traktuje się pisania jak postmodernistycznej rozrywki, nie ma w niej ludycznego terroru, któremu należy się podporządkować. Książka nie jest od tego, by sprawiać czytelnikowi przyjemność. Książka jest od tego, by zadawać niewygodne pytania, oczywiście w sposób zdystansowany, ironiczny, często autoironiczny.
Znalazłam w jednym z wywiadów pana gwałtowną reakcję na próbę wpisania pana twórczości w kontekst pozytywistyczny. Jednak np. nowela ze zbioru Trafieni kontynuuje taki sposób myślenia o literaturze, który daje wiarę w jej umiejętność zmiany mentalności.
Mariusz Sieniewicz: Nie demonizowałbym tej antologii, ponieważ traktowałem ją jak zadaną pracę na określony problem. Bardzo długo nosiłem się z tym, czy w ogóle coś napisać do tej antologii, bo było to na przekór temu, jak podchodzę do pisania. Dydaktyzm chciałem rozbroić parodią – niektóre osoby to zauważyły, inne z kolei uznały, że za dużo tam moralizowania. Nie chciałem moralizować. A jeśli już to bardzo grubą kreską, puszczając oko do czytelnika i sugerując jednoznacznie, że moraliści, którzy omijając siebie, mówią do ludzi są dyktatorami moralności.
Niezbyt chętnie opowiadam o tym tekście, jestem do niego bardzo krytycznie nastawiony. Pisząc to czułem, że wchodzę nie na swoje podwórko.
Pana teksty bardzo dobrze się czyta, są językowo bardzo sprawnie zrobione. Jednak pan przyznaje, że nie jest dobrym rzemieślnikiem słowa. To kokieteria?
Mariusz Sieniewicz: Nie. Dla mnie dobry rzemieślnik to ktoś, kto potrafi skroić porządny tekst realistyczny. To jest swoisty lakmus. Często się kpi z powieści realistycznej, często się odwołuje do zużycia powieści XIX-wiecznej, ale napisać tekst taką technika jest cholernie trudno. Trzeba być naprawdę świetnym rzemieślnikiem. Często różnego rodzaju figury stylistyczne i chwyty lingwistyczne, którymi zagęszcza się język, są formą ucieczki. To miłe co pani mówi, ale nie kokietuję. Nie kokietuję, bo po prostu nie czuję się sprawnym rzemieślnikiem.
Gdy piszę napędza mnie żywioł tego, o czym chcę opowiedzieć, ale temu towarzyszy rozbuchanie, rozpasanie, barokowy, rubensowski styl. Trzeba potem ciąć, przycinać, itd. Zbyt często to język panuje nade mną, a nie odwrotnie. Dlatego rzemieślnikami w pozytywnym tego słowa znaczeniu są pisarze XIX-wieczni. My się bawimy formą, deformujemy ją, bo być może nie odnajdujemy w języku tego ładu, tego porządku, tej logiki, które powinien on sam w sobie gwarantować.
Mówi pan, że w życiu literackim trzeba uczestniczyć tyle tylko, ile to konieczne. W jednym z wywiadów poprawił pan rozmówcę, że to nie pan nie dostał Nike czy Paszportu Polityki, ale pana książki. Skąd taki dystans? Nie chce pan celebrować stanu bycia pisarzem? * *Mariusz Sieniewicz: Nie, bo mi się wydaje, że pisarzem się bywa. Samo określenie „pisarz” jest grubokalibrowe i mocno pretensjonalne. Ja nigdy o sobie w taki sposób nie myślę, a jeżeli mnie ktoś tak określa, to czuję się mocno speszony. W żaden sposób nie umiem odpowiedzieć, co to znaczy być pisarzem. Wiem natomiast, że czasem można ubrać ładne fatałaszki „pisarza” , w sensie medialnym. Książki są niestety wykorzystywane do budowania personalnego sztafażu autora, który ma się do pisania jak pięść do nosa. Uwagę lepiej skupiać na książce, a nie na autorze. Ostatnio słyszałem na przykład, że pisarz o ładnej twarzy z definicji będzie bardziej poczytnym pisarzem, niż pisarz o twarzy
brzydkiej. Chore, ale chyba coraz prawdziwsze.
Moje myślenie o literaturze jest wypadkową Rilkego i Gombrowicza : pisarz stoi po stronie przegranych, tych, którzy są najniżej i dostają po dupie od życia. To w żaden sposób nie koresponduje z tym pisarzem, od którego w dzisiejszych czasach wymaga się medialnej gotowości, gęby, tłumaczenia świata i jednocześnie podawania na przykład ulubionych przepisów kulinarnych. Ci pisarze przypominają małpki w klatce, które są egzotycznymi zwierzątkami i które pokazuje się od czasu do czasu, i robi się miło i ciekawie. Trzeba mieć dystans. Na pisaniu świat się nie kończy. Jestem jednym z wielu piszących, a dla normalnych ludzi jestem jakimś Ziutkiem, który popełnił trzy książki. Kto jest, a kto nie jest pisarzem być może okaże się za sto, dwieście lat.
Im częściej myślę o sobie w kategoriach pisarza, tym trudniej mi się pisze. To stygmat, jakaś gęba, bardzo niewygodne. Mam poważne wątpliwości co do sposobu, w jaki piszę, czy będę pisał, czy przydarzy mi się kolejna książka. Poza tym nie wywodzę się z inteligenckiej rodziny, z inteligenckiego środowiska, gdzie się kultywuje literaturę i sztukę, i wręcz wierzy w materialną namacalność tych słów. Wywodzę ze środowiska robotniczego, gdzie liczy się „mięso życia” i samo życie, a nie jego wypadkowa, czyli sztuka. Gdy widzę żywoty tychże „prostych”, często wykluczonych ludzi, którzy doznają traum egzystencjalnych – to moje pisanie, bycie piszącym, jest w tej perspektywie śmieszne. To nikogo nie zbawia, nikogo nie przemienia, co najwyżej może zmuszać do refleksji. Prawdziwe życie jest tam, a nie w książkach.
Marginesem dla pana jest to nominalne centrum, natomiast prawdziwe życie toczy się poza nim.
Mariusz Sieniewicz: Dokładnie. I właśnie to funkcjonowanie pisarzy w przestrzeni medialnej często powoduje, że autorzy zaczynają wierzyć, że są w centrum, wokół którego kręci się świat. Tak naprawdę to margines. A prawdziwe centrum rzeczywistości jest zdegradowane, upodlone, na obrzeżach tej rzeczywistości, w której jesteśmy – a to tam rzeczywistość skrzeczy i stawia podstawowe pytania, a nie na wymuskanych okładkach, na bankiecikach, etc. Czasami uczestniczę w najróżniejszych spędach, ale tylko po to, by zobaczyć, czy coś się zmieniło, no i co tam słychać w namaszczonym „państwie literatury i kultury”. Pod pewnym względem to dla mnie ciekawe, intrygujące i egzotyczne państwo.
Czy spodziewał pan, że zbiór Żydówek nie obsługujemy będzie czytany w kontekście tego, co dzieje się obecnie w życiu publicznym, w którym również zaczyna dominować język stygmatyzujący i wykluczający?
Mariusz Sieniewicz: Nie myślałem o tym. Przede wszystkim wyjęzyczałem swoje lęki, swoje niepokoje, swoje obserwacje. To nie jest tak, że pisząc książkę opisuje się sytuację, która w danym momencie się wydarza i zaprząta umysł. Po pierwszym tekście ze zbioru Żydówek nie obsługujemy zaczęły do mnie napływać obrazy z różnych przestrzeni czasowych, i z dzieciństwa, i z wczesnej młodości. Komponując taki zbiór komponuję również moją bolesną biografię, np. gdy byłem naznaczany jako odmienny lub gdy sam naznaczałem.
Zbiór Żydówek... nie był rozpoznaniem momentu, w którym coś zaczyna dominować w dyskursie publicznym, który ewidentnie jest dyskursem naznaczania. Chciałem zasygnalizować, że to się dzieje w każdej chwili, w każdym czasie, i że ta relacja: kat-ofiara, naznaczający-naznaczony jest głęboko metafizyczna i niezależna od kontekstu społecznego.
Musiałem odpowiadać na niebezpieczne pytania o sam tytuł. Tu nieporozumienia polegały na tym, że chciałem, żeby czytelnik rozpoznał tę książkę jako problem mentalny. Ta Żydówka siedzi mi we łbie, swoją odmienność spycham do nieświadomości, w tył głowy, by ona się nie ujawiniła. Tymczasem w człowieku wybucha inność lub zostaje nią naznaczony – i to są elektryzujące momenty. Zostaje wytrącony ze swojej tożsamości, o której myślał, że jest już na zawsze i że jest jednoznaczna. Żydówką albo się jest, albo się było, albo się będzie. Nie jest to stan permanentny, on od czasu do czasu się pojawia.
W _Czwartym niebie_ podaje pan swój numer telefonu. Często zdarza się panu mieszać w ten sposób fikcję z rzeczywistością?
Mariusz Sieniewicz: Tak, pewnie, ale proszę nie wymagać, bym o tym teraz mówił. Po wydaniu Czwartego nieba miałem kilka telefonów, śmiesznych i tych mniej dowcipnych. Gdy doszedłem do tego momentu, kiedy fabuła wymagała wymyślenia numeru telefonu pomyślałem: „Skoro jesteś taki odważny, skoro jesteś kreatorem tego świata, to weź za niego trochę odpowiedzialności”.
Nie sposób wymyślić bohatera literackiego, który nie pokrywałby się z autorem, przynajmniej tak jest w moim przypadku. Bohater jest figurką ulepioną z ludzkiej gliny, ma moje rysy. Jest to mieszanka, swego rodzaju kolaż. Bardzo lubię przerzucać na negatywnych bohaterów to, co we mnie jest złego, co mi się we mnie nie podoba.
Takie egzorcyzmy?
Mariusz Sieniewicz: Dokładnie. Ale to niebezpieczna gra, która wcale nie przemienia mnie w anioła. To również pomaga budować dystans do narratora powieści i do mnie samego. Jest się świadomym swoich braków.
Jak jest pan odbierany w Olsztynie? Nie jest pan przecież tylko autorem z Olsztyna, ale pisze pan o tym mieście.
Mariusz Sieniewicz: Chyba normalnie, zwyczajnie. Byłby to bardzo sztuczny zabieg, gdybym miał napisać powieść o ludziach takich jak ja i umieścił akcje w Szwecji, we Francji, w Londynie czy w Warszawie. Przecież miejsce nas kształtuje. Zbudowanie odsyłacza do mojego świata było jak najbardziej naturalne, piszę o świecie, który czuję, który znam. Największe jazdy groteskowe, surrealne muszą być mocno zakotwiczone w rzeczywistości. Zarówno w Czwartym niebie, jak w Żydówkach... , choć w Żydówkach... trochę mniej, odsyłacz do konkretnego miejsca jest bardzo istotny. Unosząc rzeczywistość na balonie zmyślenia można odczytywać świat w różny sposób, można tworzyć jego warianty, w których rzeczywistość nie jest dana raz na zawsze, może się rozwidlać w różnego rodzaju sensy. Ale kontekst egzystencjalny i lokacyjny jest bardzo ważny. On jest przepustką do opisania tego, co siedzi w człowieku.
Zmienił pan pracę, z uniwersytetu trafił pan do teatru. Niewygodnie jest pisać i jednocześnie uczyć o literaturze i ją analizować?
Mariusz Sieniewicz: Na uczelni pracowałem jako asystent i moja praca polegała na prowadzeniu ćwiczeń ze studentami. Chciałem, żeby były one rozmową o literaturze, a nie suchą egzegezą. Staraliśmy się rozmawiać o swoich intuicjach i przeczuciach. Intuicyjne rozmowy o literaturze wydają się najciekawsze. Czasem trudno wyjęzyczyć argumenty, które przemawiają tym, że w książce coś siedzi, i są sytuacje odwrotne, gdy można podać wiele bardzo racjonalnych argumentów, ale książka jest sucha. Nie robiłem żadnych postępów w karierze naukowej i przyszedł czas, gdy trzeba było zdecydować, czy robić doktorat z literatury czy dalej próbować pisać literaturę. Wydaje mi się, że nikomu nie jestem potrzebny jako doktor literatury. Może jako piszący również, ale sobie samemu na pewno. Gdybym nie pisał, byłbym gorszym człowiekiem niż jestem.
Czy teraz zmieni się repertuar olsztyńskiego teatru?
Mariusz Sieniewicz: Takie sygnały wysyłałem do dyrekcji, ale mówiąc dyplomatycznie: potęga instytucji jest powalająca. Chyba byłem zbyt zarozumiały i naiwny myśląc, że można zrobić ad hoc rewolucję. Środowisko aktorów jest środowiskiem bardzo delikatnym, które bardzo łatwo urazić, wydaje mi się, że literaci są przy nim strasznie gruboskórni; do tego dochodzi również publiczność mieszczańska, wychowana na określonym repertuarze i określonego repertuaru oczekująca. Nie ukrywam, że mnie interesowałby teatr, który niszczy przyzwyczajenia. Boję się, że w takim miejscu jak Olsztyn publiczność mieszczańska mogłaby się odwrócić od teatru, a publiczności niszowej, offowej wcale nie byłoby tak dużo. Ale czego nie można zrobić rewolucyjnie, należy próbować metodami ewolucyjnymi.
Miał pan plan awaryjny na wypadek, gdyby W.A.B. nie wydało _Czwartego nieba_?
Mariusz Sieniewicz: Nie nazywałem tego planem awaryjnym. Miałem bardzo konkretny plan: Czwarte niebo chciałem wydać w jakiejś biblioteczce przy czasopiśmie literackim. Nigdy nie myślałem, by Czwarte niebo wydać w dużym wydawnictwie, wydawało mi się, że to za wysokie progi. Przypadek sprawił, że spotkałem się z Włodzimierzem Kowalewskim , który namówił mnie, by spróbować, bo jak spadać, to z wysokiego konia. Nic mnie nie kosztuje wysłanie maszynopisu do W.A.B, więc czemu nie? Przecież korona z głowy mi nie spadnie jeśli uzyskam negatywną odpowiedź. Nie była to świadoma strategia, jaką mają dziś młodzi, debiutujący autorzy, których interesują tylko wielkie wydawnictwa, nie mają okresu niszowego. Po doświadczeniu z Prababką w niszowym wydawnictwie wydawało mi się, że mój narcyzm będzie spełniony jeśli w ogóle książka się ukaże. Nakład 500 czy 5000 egzemplarzy to nie jest najważniejsza sprawa.
Wspomniał pan Włodzimierza Kowalewskiego . Czy pisarze ze środowiska „Borussi” utrzymują kontakty z autorami związanymi z „Portretem”?
Mariusz Sieniewicz: Początki były takie, że to „Portret” próbował rewidować borussiańskie założenia. Próbowaliśmy „Borussię” podszczypywać, ona raczej nie odwzajemniała tych gestów. Teraz to się zmieniło, bo „Portret” stracił polemiczny pazur. Teraz ciężko byłoby mówić, że istnieją dwa poziomy – młodej literatury i literatury starszej. Bardzo mało pojawia się młodych postaci, nie pojawiają się nowe tytuły, a jak pojawiają się to w bardzo mikrej skali. Jeśli mówić o ewentualnej polemice, to fundamentalną sprawą są kwestie tożsamości. „Portret” sygnował to pokolenie, które już nie ma tożsamościowych traum, pytań, które towarzyszyły zamysłowi borussiańskiemu. Tu trudno nawiązać jakiś dialog, jakąś komunikację. Szanuję „Borussię”. Też nie jestem rodzinnie z Olsztyna, pochodzę z Kresów, moja babka została wypędzona i przyjechała tu, i ja też mógłbym snuć takie opowieści. Ale nie czuję tego. Nie czuję na tyle, by budować z tego literacką panoramę. Ale daleki jestem od ironizowania, bo nieprawdą jest, że
literatura może być pozbawiona pamięci. Przy wszystkich różnicach „Borussia” to ludzie, którzy stawiają ważne pytania. Mnie jednak nurtuje inny zestaw pytań. Ale pracę magisterską napisałem właśnie z Brakonieckiego , Salczyńskiej i całego nurtu borussiańskiego. Uważałem, że opowiadają o czymś, co jest mi obce, ale jednocześnie mówią o czymś, co pozwala mi rozświetlić niuanse człowieczeństwa, zrodzone z „ducha” miejsca.
Co czuje pan widząc swoje książki w księgarniach, swoje nazwisko na okładce?
Mariusz Sieniewicz: Cieszę się jak dzieciak. Nie ma co ukrywać: chyba każdy człowiek jest próżny, a człowiek piszący jeszcze bardziej. Ale oprócz próżności jest radość i nadzieja, że ktoś skonfrontuje mój świat ze swoim światem, że możemy poprzez książkę ze sobą porozmawiać przez czas jego lektury. Nie rozumiem ludzi, którzy mówią, że pisanie do szuflady ma sens. Raczej nie. Literatura, żeby nie była nieatrakcyjną starą panną, musi chodzić na randki z czytelnikami.
Nad czym pan teraz pracuje?
Mariusz Sieniewicz: Nad powieścią. Będzie to rzecz o starości, a dokładnie o rebelii starców, którzy dokonują rewolucji na tajemniczej wyspie i statkami płyną w stronę „naszego” świata, żeby dokonać nowej Rewolucji Francuskiej, nowego roku 1968. Wszystko zaczyna się od tego, że na wyspie, takim anty-Macondo, starcy pracują nad hibernacją młodych, pięknych ciał, ponieważ nasza kultura chce zachować dla potomności to, co w nas piękne, młode. Starcy buntują się, nie chcą takiego porządku, w którym są outsiderami, są niepotrzebni. Wydaje mi się, że coś zaczyna wisieć w powietrzu, że opozycja między młodością a starością coraz bardziej się zaostrza. Na barykadach zobaczymy niebawem starców, bo dzisiejszy porządek kulturowy staje się porządkiem gówniarzy.
Dużo mówi pan o wykluczeniu. Czy w takim razie bliski jest panu również feminizm?
Mariusz Sieniewicz: Tak, bardzo bliski. Uważam, że nasza kultura byłaby o wiele piękniejsza, gdyby napakowani ideologicznym testosteronem mężczyźni poszli na emeryturę. Patriarchat jest koszmarnym snem, który nie może się skończyć. Nie podoba mi się świat, w którym penis decyduje o większości spraw. To mocno groteskowe. Uważam, że gdybyśmy do naszego myślenia o świecie, o sobie, o cywilizacji wpompowali więcej pierwiastka żeńskiego – nawet nie chodzi o automatyczne oddanie władzy, lecz o uzyskanie równowagi między tym co męskie i żeńskie – byłby to zupełnie inny świat. Nasza kultura wciąż jest budowana na patriarchacie, na rywalizacji, na hierarchicznym uporządkowaniu rzeczywistości, na logice podboju. Tym samym jest konfliktowa i inwazyjna. Poza tym, wydaje mi się, że świat fallusów jest już mocno zmęczony i robi dobrą minę do złej gry. Wprawdzie wciąż teatralizuje świat, wciąż wywołuje wojny realne, mentalne, ale ledwo zipie.
Rozmawiała Marta Buszko.
Fotografia autora: rel="nofollow"> www.sieniewicz.art.pl.