Jestem ofiarą przypadku. Taaak... przez przypadek sięgnąłem i przeczytałem tę książkę. Przeczytałem, bo aktualna, najlepsza z żon, przeczytała ją w nielicznych wolnych drobinkach czasu, które zdołała uchwycić w palce zanim wyparowały, w takim tempie, że ucieszyłem się, że nie ukończyła kursu szybkiego czytania, bo nie nadążałbym ze znoszeniem nowych książek do domu. To tyle a propos mojej osoby, ofiary i przypadku.
"W sobotę, ostatniego dnia sierpnia, pracę zaczęłam przed świtem. Nie widziałam mgły snującej się nad trawnikami ani nieba zmieniającego kolory o wschodzie słońca. Cały ranek na stalowych stołach leżały..."
Patrzę na twoje dokonania Patricio C., że pozwolę sobie na taki lekko poufały, choć przecież nie pozbawiony szacunku ton. Patrzę ociężałym wzrokiem faceta zmęczonego życiem (fajnie to brzmi i dodaje uroku), jesienno-zimowym życiem w od lat pozbawionym dostatecznej ilości tlenu, pięknym szaroburym przemysłowym mieście.
Za oknami szarość uśmiecha się smutno, spogląda z brudnych chmur, z zapylonych ulic, pokrytych zaciekami i nalotem depresyjnych betonowych bloków przewrotnie mieszkalnymi zwanych. I żeby sobie humor poprawić, sięgam po kryminał. Toż to wyglądać może na orientację (oj żeby tylko kogoś nie obrazić) masochistyczną. A nie jest!
"Pary czy nie pary, życie i śmierć zawsze wyglądają tak samo”.
I cóż takiego widzę tymi swoimi niezbyt oryginalnymi, niebieskimi oczami? Widzę, że powieść kryminalna żyje. Nie ledwie żyje, jakoś tam żyje, prawie żyje byle do Gwiazdki czy żyje-inaczej. Choć gdzieś tam na małym i dużym ekranie trup ściele się gęsto, choć wylewane są hektolitry krwi, niekończące się strzały zagłuszają myśli i słowa, a akcja jest tak szybka, że nie można za nią nadążyć ani wzrokiem, ani myślą.
Powieść kryminalna żyje, choć uczyniono i czyni się wiele żeby padła trupem (tu duże szanse ma Ministerstwo Finansów z planowaną zabójczą stawką VAT na książki). Nie mówmy jednak o cichych i głośnych zabójcach i prześladowcach powieści kryminalnej, bo trudno wymienić ich wszystkich, a ktoś pominięty mógłby się poczuć śmiertelnie urażony.
Okazuje się, że można pisać ciekawie, kompetentnie, z lekką ironią, niegłupio, bez wulgaryzmów, przyciężkawego dowcipu i zwyczajnych idiotyzmów. Mimo dziur budżetowych, które są ziemską emanacją kosmicznych czarnych dziur. Mimo błyskotliwych wypowiedzi polityków na zadane im błyskotliwe pytania błyskotliwych dziennikarzy. Mimo wesołego, jedynie słusznego rechotu (żaby kochane, pardon) w najwyższej jakości produkcji seriali wszelkiej maści i ich nieskończenie zapętlonych powtórkach.
Można pisać dobrze, na przekór potrzebom rynku zalewanego masową produkcją "dzieł" z nowoczesnych fabryk literatury.
Czasami myślę, że niektóre książki są tworzone przez komputerowe systemy piszące i największym problemem jest wymyślić intrygujące imię i nazwisko autora (żeby wyglądało to, nie wiadomo po co, na rękodzieło) oraz jego ciekawy życiorys. A w międzyczasie powstają w postaci elektronicznej nowe pachnące gorącymi jeszcze bitami cyfrowe wypociny stękającej z wysiłku elektronicznej maszyny obliczeniowej, jak mawiają nasi bracia zza wschodniej granicy.
Lubię Patricio C., te twoje łagodne, trzeźwe, ciepłe, kobiece spojrzenie na rzeczywistość. Niewydumane, eleganckie, choć proste, z lekkością skreślone zdania. Ten lekko przyśpieszony, lekko nerwowy, ale nie wywołujący zadyszki styl pisania będący bardziej joggingiem niż sprintem literackim. Tę nutę romantyzmu odczuwalną w sposobie sformułowania, w rzuconych jakby mimochodem uwagach.
Czuję sympatię do postaci bohaterów nakreślonych po prostu z uczuciem. Nie twardym ołówkiem, nie węglem, a pędzlem bogato zanurzanym w całej palecie barw, rozświetlających szarość płótna pełną gamą kolorów. Ostrych, ciepłych, pastelowych czy zimnych. Barwami życia miasta. Ciemnymi barwami zbrodni. Smutnymi kolorami cierpienia i bólu. Jasnymi barwami drobnych radości i nieoczekiwanych rozbłysków słońca.
Lubię to, że nie dręczysz mnie szczegółowymi opisami zadawanej śmierci, ostrym, niesmacznym seksem bez odrobiny uroku, dialogami bez krztyny dowcipu. Cenię za to co robisz i za to... czego nie robisz.
Dr Kay Scarpetta - koroner okręgowy stanu Wirginia. Jak w takim zawodzie zachować uśmiech, pogodę ducha, wiarę w człowieka?! „Cały ranek na stalowych stołach leżały ciała, a w kostnicy nie ma okien”. Może przy pewnej wrażliwości, codziennie mówiąc okrutnej śmierci "dzień dobry", bardziej ceni się życie swoje i innych. Widząc jak jest ono kruche?!
Detektyw Pete Marino z wydziału zabójstw. Dobry policjant to mieszanina twardości i zrozumienia innych, rutyny i świeżości spojrzenia, niekowencjonalności i bystrości, inteligentny i ludzki zarazem. Takich byśmy oczekiwali, my marzyciele niepoprawni. "Marino, wieczny malkontent, miał zwyczaj pojawiać się na miejscu zbrodni i zachowywać się tak, jakby wolał znajdować się gdzieś indziej”.
Agent FBI Benton Wesley. Zajmujący się m.in. seryjnymi zabójstwami. Twarz o ostrych rysach. "Wesley byłby całkiem fajnym facetem, gdyby nie jego nieprzystępność. Nie sposób było domyślić się, co czuje ani co myśli, a ostatnio stał się takim mistrzem w ukrywaniu emocji, że czasem miałam wrażenie, jakbym go w ogóle nie znała”.
Różne charaktery, różni ludzie zdani na siebie, skazani wyrokiem losu na współpracę. Tak jak to bywa w życiu.
"Nagle wróciły do mnie głosy i obrazy. Kości i przegniłe ubrania rozrzucone wśród liści. Atrakcyjne roześmiane twarze zaginionych nastolatków na zdjęciach w gazetach, i zdumieni, przerażeni krewni”.
Giną pary młodych nastolatków. Resztki ciał, czasami tylko kości, znajdowane są w lesie. Nie można ustalić przyczyny ich śmierci. Po prostu okropne. Trzeba się zmierzyć z tym produktem wysokorozwiniętej cywilizacji. Nawet gdy na miejscu przestępstwa słyszy się normalne przecież w innych okolicznościach słowa "życzę miłego dnia".
Nie jest to literatura powalająca na kolana, zmuszająca do zmiany życia, zaskakująca głębią przemyśleń. Jest to sprawnie napisany kryminał, delikatnie przyprawiony, wciągający jak niezbyt szkodliwy nałóg. Kryminał, który dobrze się czyta i który można polecić bez obaw dla równowagi psychicznej czytającego. Dlaczego zatem warto sięgnąć po tę akurat książkę?! Dla mnie jest to kwestia pewnego typu atmosfery.
Książki mają różne klimaty tak jak różni są ludzie, którzy je piszą. Wdycham tę atmosferę, bardziej lub mniej magiczne chwile, żyję nimi w trakcie czytania. O ile one są i o ile potrafię je wyczuć moimi zmysłami. A tu jest właśnie to co lubię. Całe to otoczenie głównej alei-akcji - intrygujące boczne uliczki zdań; miłe, ciche kawiarenki myśli; charakterystyczna kostka brukowa opisów; lampy świecące lekko żółtym, ciepłym światłem uczuć.
Tak, diabeł tkwi często w mało rzucających się w oczy szczegółach. I znowu patrzę ociężałym wzrokiem faceta zmęczonego życiem... a nagle zza chmur, poprzez szybę, uśmiecha się do mnie senne późnojesienne słońce.