Fred Vargas zaskakuje! Najpierw, ku memu zdziwieniu okazała się być kobietą, a nie jak podejrzewałam mężczyzną. Cóż, widać zawiodła mnie „babska” intuicja. Ale dopiero gdy się dowiedziałam, że jest archeologiem, zaskoczyła mnie naprawdę i dopiero wtedy zrozumiałam jej pisarską obsesję drobiazgów oraz to, że może jeszcze naprawdę zaskoczyć. W pierwszej powieści I wstali z martwych... prowodyrem wszelkiej fabuły – obsesją, był buk, tym razem maleńkim drobiazgiem nader intrygującym jest kość. Ludzka. Niby nic, zwykła codzienność, ale jednak wczepiona w płot, w publicznym miejscu, nie jest zwyczajnym śmieciem. A odnalazł ją Ludwik Kehlweiler, wielbiciel flippera i fanatyk porządku. Jakżeby inaczej wyjaśnić to, że nadał numery... paryskim ławkom? Tylko zadziwiające jest, iż tak drobiazgowego człowieka właśnie zwolniono z ministerstwa. Dlaczego? Był zbyt porządny? A może miał osobowość detektywa Monka z telewizyjnego serialu? Nie, raczej był zbyt niezastąpiony, a ludzie nie lubią takich w swoim otoczeniu,
ale to nie znaczy, że nasz bohater zaprzestanie rozwiązywać sprawy.
I tak, w tej paryskiej dżungli słów i ludzkich uczuć tkwi sobie ludzka kość, tuż przy ławce 102, gdzie właśnie siedzi detektyw Kehlweiler, wraz ze swoją... ropuchą. No tak, Kehlweiler to detektyw nader specyficzny, rzeczywiście mający w sobie coś ze wspomnianego Monka, dziwactwa i szaleństwa, ale jest nader intrygujący, a co za tym nieczęsto idzie, także i zabawny. Z kobietami radzi sobie raczej kiepsko. Najlepiej idzie mu z ropuchą, która potrafi słuchać nie przerywając i nigdy nie żąda, żeby się przed nią tłumaczyć. Zresztą nasz detektyw to prawdziwy, chodzący lep na informacje. Według pewnej teorii informacje zwyczajnie krążą sobie wokół nas, unoszą na prądach powietrznych, potem gdy zbliża się Kehlweiler, po prostu się wokół niego skupiają, aż w końcu, jak spragnione muchy przyczepiają do niego. Może dlatego, że jest po prostu dobrym człowiekiem? Los jednak chce, by tajemnicza kość, okazała się być paliczkiem palucha żeńskiego. A to niezbicie oznacza, iż zaginęła KOBIETA!
Ponownie spotykamy w tym śledztwie: Marka, Mateusza i Łukasza. Lecz to ten pierwszy staje się współpracownikiem naszego detektywa z ropuchą. Historia rozpoczęta poprzez paliczek doprowadza oczywiście do morderstwa i żmudnego poszukiwania sprawcy, oraz... ofiary. W końcu wszystko staje się obsesją tej pary, a dokładniej trójkąta, bo głównymi bohaterami są: intrygująca Marta, młody Marek i ekscentryczny Ludwik. Osobnicy, których tak po prostu nie odstawia się „do kąta”.
Ten kryminał przypadł mi o wiele bardziej do gustu niż I wstali z martwych..., jest bardziej dopracowany, a przede wszystkim intrygujący główną postacią oraz tekstami samego mordercy, który wcale nie zamierza milczeć. Jednak czy to kryminał, czy raczej sztuka? Babska historia, czy jednak pełnia filozoficznych rozmyślań? Stwierdzicie sami. Na pewno jest to nader łagodna, bezkrwawa opowieść, bez wiszącego miecza nad karkiem detektywów, zresztą osobników nader wartych poznania. Przegadana, trochę poplątana w zwrotach akcji, ale warta przeczytania. Jak dotąd najlepsza ze wszystkich trzech opowieści tej autorki, które przeczytałam.