Operacja Apollo
Za oknem pada. To żartobliwe określenie na lejące się z nieba strugi wody wpada mi ot tak do głowy, wraz z deszczem. A ja... cóż.. jestem nieobecny duchem. Przeniosło mnie, za sprawą czarnych żuczków na białych kartkach, gdzieś daleko. W inne miejsce i inny czas. Na szczęście moje ulubione ciało pozostało tam, gdzie byłem.
Wielka Brytania. Lata sześćdziesiąte. Atmosfera "zimnej wojny". Trudno powiedzieć czy rzeczywiście była taka paranoiczna czy tylko spożywany w dużych ilościach alkohol nadawał światu tych absurdalnych barw. W Anglii, popijając drinki, szkocką czy koktajle mogło się wydawać, że świat jest fajny, a ludzie są braćmi i łączą się. I tylko jacyś zbzikowani fanatycy szukają dziury w murach ogólnoświatowego pokoju. Trudno powiedzieć jak potraktować tę, w moim odczuciu nienajlepszą, powieść Amisa. Czy jest tylko literackim żartem, czy jakąś złożoną, wieloznaczną analizą pewnej rzeczywistości.
A więc... jednostka wojskowa na prowincji. Tajna operacja. Plany testowania nowej taktycznej broni jądrowej. Filozofujący oficerowie. Umilający sobie służbę nieustannym drinkowaniem i radosnym seksem. I grasujący gdzieś w tym wszystkim szpieg, kret ryjący za wojskowymi tajemnicami. A... w okolicy dziwaczny szpital psychiatryczny zarządzany przez oryginalnego doktora Besta. I jeszcze otwarty dom lady Lucy Hazell za darmo świadczący dla "członków klubu" pewne usługi. Wyjątkowi ludzie, ciekawe otoczenie, niezwykłe zdarzenia. I tu pojawiają się moje wątpliwości. Żołnierze rozmyślający nad istotą bytu, nad dobrem i złem, nad rolą Boga i przypadku?! Miałem ten niebywały zaszczyt służyć w LWP (to nie Lubiana Wirtualna Polska a Ludowe Wojsko Polskie). I trudno mi sobie wyobrazić jakiekolwiek rozważania filozoficzne wśród ówczesnej kadry, szczególnie wyższego szczebla drabiny. Znacznie łatwiej: trwały stan upojenia alkoholowego wyczuwalny z odległości metra. Wśród wielu intelektualistów i twórców alkohol wydaje
się środkiem pomagającym osiągnąć coś na kształt "oświecenia". Wyobrażam sobie, że ta myśl pojawia się w ich głowach po spożyciu paru szklaneczek czegoś mocniejszego. Wtedy wszystko widzą lepiej i wyraźniej. Słuch im się wyostrza i dowcip, i ocena rzeczywistości. Przynajmniej w ich mniemaniu. I bardzo wtedy nie lubią tych świętoszkowatych abstynentów, którzy nie potrafią, w swoim uporczywym stanie trzeźwości, dostrzec nieskończonej głębi ich zakrapianych przemyśleń. Mam więc takie dziwne wrażenie, że Amis głosi, jakże typową dla każdego mającego słabość do trunków, pochwałę picia. Na różne możliwe sposoby. Jako formy penetrowania zaułków rzeczywistości. Bohaterskiego zmagania się z egzystencją i jej trudnościami. Poszukuje intelektualnego uzasadnienia dla popijania. Tylko po co?! Po to żeby się łatwiej upijać?
"Nikt nie mówi o zrywaniu z nałogiem. Każdy dureń to potrafi. Mam zamiar zabrać się do czegoś znacznie bardziej interesującego. Chcę przerzucić się z alkoholizmu na bardzo intensywne picie." Taką deklarację zgłasza kapitan Hunter. Ale piją tu prawie wszyscy. I prawie wszyscy kochają... przygodny seks. No tak, szczęśliwe lata sześćdziesiąte. Bezpieczny, beztroski seks, nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak AIDS, a o innych schorzeniach dżentelmeni nie dyskutują.
Powieść jest napisana tak sobie. Początek jest trochę zbyt rozwlekły, a potem niektórych mogą wyczerpać niekończące się diatryby o piciu, kobietach, roli przypadku w życiu, złu. Widać niezły warsztat pisarski Amisa. Niestety, gorzej jest z treścią. Jeszcze gorzej jest z poczuciem humoru. Jest jakieś takie pokrętne. Być może pomogło by parę piw lub gin z tonikiem, ale na dłuższą metę trudno w ten sposób podchodzić do czytania. Postacie są barwne, nienaturalnie barwne. Czy to pastor-ateista Ayscue, czy zbzikowany psychiatra doktor Best, czy kontrwywiadowca Brian Leonard. W zasadzie nie ma tu normalnych ludzi. A zatem, jeśli chodzi o twórczość pana Kingsleya Amisa, bardziej polecałbym chociażby jego Zielonego człowieka.
"Chyba tylko osobnicy o tłumionych skłonnościach pijackich są abstynentami."