Kiedy zaczynałam czytać Pudełko ze szpilkami wydawało mi się, że jest to jeszcze jedna książka z serii – „My, kobiety wyzwolone”. Pachniało Ally McBeall, Bridget Jones i setkami innych sfrustrowanych trzydziestolatek. Kobietami, które potrzebują faceta na kilka nocy (bądź też kilka chwil) i za nic nie przyznają się, że ich największą tęsknotą jest potrzeba spełnienia się w miłości. Które żyją tak jak żyją, bo panicznie boją się powiedzieć: „ja nie muszę nikomu niczego udowadniać. Nie muszę pokazywać, że jestem warta tego, czy tamtego. Że jestem piękna, wykształcona i niezależna. Tak naprawdę świat przestaje istnieć, kiedy patrzy na mnie mój mężczyzna. Jestem wtedy królową życia i tego nikt mi nie może zabrać”.
Bohaterka książki Grażyny Plebanek – Marta, dziewczyna z prowincji, przed którą po przeprowadzce do Warszawy otworzyły się drzwi do kariery, wydaje się właśnie taką kobietą – żyjącą chwilą, nie zastanawiającą się, co będzie jutro. Pochłonięta robieniem kariery, nie myśli o tym, czy na świecie jest ktoś, przy kim miło byłoby się budzić, z kim chciałoby się zestarzeć. I wtedy w jej życiu pojawia się dziecko. Wchodzi do tego wariackiego życia siłą faktu. Jest dzieckiem „latin lovera”, „kucharza Julii Roberts”, „policjanta Sandry Bullock” – tak naprawdę niesamowicie przystojnego mężczyzny z forsą, o którym Marta niewiele wie. Ślub, wspólne mieszkanie, narodziny dziecka, zepchnięcie kariery na boczny tor... Wiele zmian przeżywa bohaterka. Gubi się w tym wszystkim, przerastają ją oczekiwania rodziny, przyjaciół, pracodawców. Marta zmaga się z presją otoczenia, próbuje znaleźć siebie. Prowadzi zapiski, opisuje wszystkie swoje „paranoje”, wyrzuca lęki, które nie pozwalają spokojnie spać.
W trakcie czytania Pudełka ze szpilkami, co jakiś czas natrętnie narzuca się pytanie: dlaczego nie ma tu mowy o jej partnerze? Dlaczego ona nie używa jego imienia, nie opisuje sytuacji, które rozjaśniają ciemności swoją bezpretensjonalnością, niepowtarzalnością i romantyzmem? Dlaczego Marta nie pisze o mężczyźnie, z którym wiadomo – żyje w jednym mieszkaniu i sypia w jednym łóżku? Mnóstwo w jej zapiskach relacji z babskich wieczorów, mnóstwo opisów rozterek jej przyjaciółek, sporo obserwacji dotyczących facetów widzianych z boku i świetnie oddających sens hasła: „facet to świnia”. O mężu, o Łukaszu – cisza.
Nagle, za sprawą trudnego życiowego doświadczenia bohaterki, dowiadujemy się, kim jest prawdziwa Marta. Nie ta rozdygotana, neurotyczna i wystraszona, ale ta zagubiona i odnaleziona. Odnaleziona przez faceta, który powiedział: „Nie ma mnie w twoich zapiskach. To znaczy, że w ogóle mnie w twoim życiu nie ma?!” i wyszedł. Odnaleziona przez kogoś, kto wrócił i usłyszał: „dobrze znasz moje zapisane i niezapisane strony”.
Najpiękniejsze strony tej książki to te, dzięki którym wszystko staje się jasne. I kiedy przed czytelnikiem odsłania się kurtyna, za którą tyle było czułych gestów i ważnych słów. „Idę sobie zrobić herbaty. Tobie też zrobić?” – pytałeś z drugiego końca miasta. Zrobiłam sobie sama. Wypiliśmy ją razem, po dwóch stronach telefonicznego połączenia”. „A gdybyśmy nie pokochali nigdy. Zgubili, spóźnili się? – śpiewa Anna Maria Jopek. Nie ma po co zastanawiać się, co by było. Ważne to, co jest. Kiedy kobieta spotyka mężczyznę... Prawdziwa kobieta prawdziwego mężczyznę, a nie śpiąca królewna ślepego króla. Wtedy rodzi się królowa życia, która nie musi się bać. Wystarczy spojrzenie mężczyzny, który zna lek na lęk. Krótkie słowo. Niezawodny lek. Czułość.