Frank Gehry, otrzymawszy Nagrodę Księcia Asturii za wpływ na światową sztukę rzekł: „Pozwólcie powiedzieć mi jedną rzecz. W świecie, w którym dziś żyjemy, 98 procent tego, co zostaje zbudowane i zaprojektowane, to po prostu gówno”. Z wypowiedzi tej wynikać może nie tylko to, że światowej sławy dekonstruktywista nie widział jeszcze 2% dokonań dzisiejszych architektów (ewentualnie owe 2% stanowią dlań własne projekty), ale i fakt, iż utyskiwania na nowotworzone dzieła architektoniczne są ponadczasowe. Podobna bowiem opinia przyświecała każdemu chyba pokoleniu, włączywszy w to polskich, międzywojennych awangardzistów, o których pisze Beata Chomątowska w swej najnowszej książce, „Lachert i Szanajca. Architekci awangardy”.
W 1916 roku, w secesyjnym gmachu górującym nad skrzyżowaniem Koszykowej z Lwowską, na dobre zagościł Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej. W ramach zaliczenia kolejnych przedmiotów, studenci mozolnie projektowali przeróbki kuźni, szop, dworów, młynów i karczm. Szkicowniki jednego z żaków wypełnione były odmiennymi rysunkami, zupełnie nieprzystającymi do ówczesnych realiów. Owa „nieprzystawalność” towarzyszyła zresztą zarówno Józefowi Szanajcy – to on był wspomnianym studentem - jak i jego serdecznemu przyjacielowi, Bohdanowi Lachertowi, przez całe życie.
Szkicowniki Szanajcy wypełniały szklane domy niczym z powieści Żeromskiego, kaskada elewacji, oszklonych, imponujących, futurystycznych w swym rozmachu. Każdy z nich dla blisko trzech tysięcy mieszkańców, a wszystko to pół wieku przed Przyczółkiem Grochowskim, Superjednostką czy Za Żelazną Bramą. W dolnej kondygnacji garaże, wyżej sklepy, na piętrach apartamenty 5-M, na samej górze – restauracje. A to wszystko w czasach, kiedy wpajano uwielbienie do tego, co klasyczne i monumentalne, zaś pod pojęciem architektury kryły się jedynie obiekty użyteczności publicznej i siedziby władz, instytucji, świątynie i pomniki. Cała reszta nie miała prawa tego miana dostąpić, będąc czymś poślednim i nieistotnym.
Lech Niemojewski dokonał w 1934 roku podziału działających wówczas architektów na trzy pokolenia: najstarsze, którego początek działalności miał miejsce przed 1914 rokiem, młode, czyli świeżo upieczonych absolwentów nowo powstałego Wydziału Architektury oraz najmłodsze, tworzące w latach trzydziestych XX wieku. Jak to z nowymi pokoleniami bywa, młodzi postanowili wypowiedzieć ideową wojnę temu najstarszemu. W jednym z wywiadów Chomątkowska wspominała, że z jej bohaterów zadrwiła sama historia. Gdy kończyli studia, Polska odzyskała właśnie niepodległość i emanację stylu narodowego w architekturze stanowił polski dworek. Nikt nie rozumiał, o co im chodzi: płaski dach? Przecież dachy zawsze były spadziste, jak Pan Bóg przykazał. Lachert z Szanajcą, podkreślała autorka, nie chcieli wskrzeszać dawnych form, ale zaproponować coś nowego. To zaś nie było mile widziane. Tymczasem niepokorni młodzi chcieli rozwiązywać problemy socjalne, dawać tanie i wygodne mieszkania wszystkim, niezależnie od statusu. Patrzyli w
przyszłość, gdy społeczeństwo zerkało ku przeszłości i formom klasycyzującym.
Architekci awangardy i awangardziści architektury pragnęli robić wszystko inaczej, pod prąd, jak dzieci, które chcą za wszelką cenę postawić na swoim. Dostrzegali w architekturze sztukę najbardziej przydatną społecznie, w której artyzm nie wyklucza użyteczności. Już w 1925 roku Szymon Syrkus pisał, że architekt przechodzi płynnie od podziwiania celowości mostów i fabryk do naśladowania ich formy. Dom musi być również przystosowany do potrzeb masowych. Podobni mu moderniści przekonani byli, że architektura ma czerpać ze zdobyczy produkcji przemysłowej, dostosowując się zarazem do zmian stylu życia użytkowników. Miała ona być skutecznym antidotum na zawilgotniane sutereny i ciasne klitki w kamienicach-studniach. Przeciwstawiali im tonące w zieleni, swobodnie rozmieszczone bloki o kolorze elewacji dostosowanym do położenia budynków względem światła słonecznego. Niesieni byli falą, wsłuchani w odezwy władzy apelującej o stworzenie silnego, rodzimego przemysłu po latach zaborów i wojen.
Rola pasierba wielkiej Rosji, jak pisał dalej Syrkus, odbiła się mocno na architekturze Warszawy, będącej jeszcze niedawno prowincjonalnym miastem imperium. Awangardziści pragnęli przełożyć język plastyki na architekturę i głęboko wierzyli, że da się to z powodzeniem zrobić. Ich formacje, od Bloku po Praesens, zrzeszały zarówno artystów, jak i intelektualistów, skupionych wokół idei budowy i rozbudowy miast, poprawiając zarazem warunki życia mieszkańców, niezależnie od ich statusu. Mówili, że architektura minionych epok zamykała przestrzeń w bryle, tymczasem dziś – precz z bryłą, niech żyją otwarte wnętrza skonsolidowane z przestrzenią, otoczeniem, jakby się w nich roztapiały. Postulowali odejście od tradycyjnego, zamkniętego prostopadłościany budynku kultywując nierozdzielność prawa przestrzeni, koloru i materiału.
Na głównych architektów awangardy wyrośli niebawem Lachert i Szanajca; Beata Chomątkowska określiła ich tandemem idealnym, choć trudno sobie wyobrazić bardziej niedobraną parę – panicz i syn aptekarza. Ci twórcy o sprzecznych krańcowo usposobieniach i temperamentach stworzyli duet, który zaowocował pomysłami – jakby to tandetnie nie zabrzmiało – wyprzedzającymi o całe dziesięciolecia swą epokę.
Lachert mówił, że wszystko było u nich podporządkowane potrzebie swojej obecności – inni, także rodzina, musieli się tej potrzebie podporządkować. W ciągu siedemnastu lat opracowali blisko sto pięćdziesiąt projektów, spośród których sześćdziesiąt doczekało się realizacji. Prace te trafiały na polskie i międzynarodowe konkursy, dwadzieścia pięć otrzymało pierwsze nagrody. Seria z karabinu maszynowego ukraińskiego sołdata zakończyła przyjaźń, o której Lachert mówił, że należy ona do najlepszych wydarzeń, jakie mogą spotkać człowieka. Po wojnie, osamotniony, przez chwilę był pupilkiem władz angażując się w budowę Polski Ludowej. Jednak założenia socrealizmu szybko sprowadziły go na ziemię każąc odłożyć do lamusa mrzonki o lewicowych utopiach.
Gdy pragnął przekazać surową prawdę o Muranowie, socjalistyczna wykładnia nakazywała zwalczanie „drobnomieszczańskiego cmokierstwa polegającego na windowaniu formalistycznych wypocin i tricków jako pozornych wartości kulturalnych”. Pamięć przykryto rychło wesołymi kolorami i ozdóbkami, a osiedle mające być mieszkalnym pomnikiem getta, zamieniono w mieniącą się maskę przykrywającą ponure wspomnienia.
Według Durera, Witruwiusz, starożytny architekt, któremu Rzymianie powierzali wielkie budowle, mawiał, iż ktokolwiek chce budować, powinien zyskać wiedzę o doskonałości człowieka, gdyż w niej znajduje się ukryta tajemnica proporcji. Polscy architekci awangardy również pragnęli traktować architekturę jak organizmy skrywające w sobie tę tajemnicę, organizmy otwarte na przestrzeń, wymykające się uwięzieniu w prostopadłościanach, pudełkach rozrzuconych bez większego ładu i składu.
Stanisław Noakowski pisał, że architektura, jak każda sztuka, jest najdoskonalszym zwierciadłem, w którym odbijała się tworząca ją epoka, i z szczątków jej nawet można łatwo odgadnąć stopień materialnej i moralnej kultury tych, którzy ją do życia powołali. Stąd, stanowi ona jeden z kluczy do zrozumienia dzisiejszej i minionych cywilizacji. Lachert i Szanajca, wyprzedzając czas, próbowali odnaleźć nie tyle klucz do cywilizacji im współczesnej, co sięgali w przyszłość, oczyma wyobraźni widząc szklane domy zanurzone w zieleni i zwrócone w stronę Wisły, gdzie miały wyrosnąć przystanie i baseny.
Niestety, dzisiaj właściwie pamięta się zaledwie o Bohdanie Lachercie. W rodzinnym Lublinie o Szanajcy nie słyszeli, osobom z lokalnego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich nazwisko to również niewiele mówi. Beata Chomątowska podjęła próbę przywrócenia mu pamięci, kreśląc ciekawą historię duetu nazywanego jednym z najbardziej frapujących i twórczych tandemów architektonicznych dwudziestolecia międzywojennego. Historia ta płynnie przechodzi w opowieść o całym światku ówczesnej awangardy, wywodzącym się z wybitnego środowiska polskich modernistów współpracujących z Malewiczem, Gropiusem i Le Corbusierem. Światku, który sformułował podstawowe zasady nowoczesnego budownictwa: płaski dach, parter na słupach, wolna elewacja, podłużne okna i wolny plan – założenia aktualne nie tylko w międzywojniu, ale wdrażane i dziś.
Zresztą, gdy się przyjrzymy założeniom modernistów i przeczytamy ich utyskiwania, wydaje się, że ich postulaty spokojnie mogłyby trafić na łamy współczesnych gazet. Proszę tylko spojrzeć na fragment artykułu pochodzącego z lat trzydziestych XX wieku: "Nerwowy pośpiech, wszystko jedno co, wszystko jedno jak i dla kogo, byle budować. Decyduje przypadek lub interes. Z dnia na dzień gdzieś w szczerym polu, lesie lub ogrodzie zaczyna się zakładać fundamenty - coś nowego się buduje. (...) Powstają nowotwory, dziwolągi - dzika nieopanowana tkanka rozrasta się z zawrotną szybkością, otaczając Warszawę siecią parcelek, placów, placyków, uliczek".
Wyglądając przez okno, patrząc na jedną z sypialni stolicy rojącej się od przytulonych do siebie bloków rozrzuconych bez większego ładu i składu myślę, że i dziś Szanajca miałby o czym pisać i na co narzekać.