Tytułowa droga do Scapa Flow zaczęła się zapewne wówczas, gdy pewien chłopiec wieszał nad łóżkiem obraz przedstawiający Vasco da Gamę. Marynarz ten opłynął Afrykę, dotarł do Indii i powrócił do swojej ojczyzny – jakże bardzo chciał mały Gunther Prien prowadzić podobne życie! Na razie jednak musiał zanosić dziergane przez matkę koronki do gderliwej pani Kleewitz, w mieście rujnowanym przez galopującą w zastraszającym tempie inflację. Nie było to wymarzone zajęcie dla ambitnego chłopaka i niebawem stanął na kolejnym etapie prowadzącym do Scapa Flow – etap ów stanowiła Szkoła Morska w Finkenwarden. Od tej chwili los Gunthera Priena praktycznie nierozerwalnie związany był z morzem – m.in. szorował toalety na rejsowcu „Hamburg”, służył na parowcu „Pfalzburg” oraz statku pasażerskim „San Francisco”. Rok 1932 przyniósł mu stopień kapitana żeglugi wielkiej i... bezrobocie. W ramach protestu zapisał się więc do NSDAP. Nie zawrócił jednak z drogi do Scapa Flow – okazja nadarzyła się już na początku 1933 roku, gdy
wstąpił do kriegsmarine, by służyć na okrętach podwodnych, a z czasem zostać dowódcą jednego z nich. Gdy nadeszła wojna, Prien przeistoczył się w podwodnego myśliwego, który przede wszystkim przeszedł do historii dzięki śmiałemu rajdowi na tytułową zatokę - mieściła się tam jedna z większych baz Royal Navy. Akcja ta miała zarówno duże znaczenie militarne (zatopienie Royal Oak), jak i propagandowe – jeden U-boot wpłynął do strzeżonej bazy, zniszczył ciężki okręt i wydostał się na pełne morze, by niebawem cumować w Wilhelmshaven. Po Scapa Flow przyszedł jeszcze rekord tonażu w czasie jednego patrolu – 8 statków, 51 483 BRT (Prien „zaokrąglił” tę liczbę do 66 587 BRT), aż w końcu nadeszła chwila wytchnienia będąca dobrą okazją do napisania wspomnień.
Prien wybrał najciekawsze jego zdaniem epizody ze swojej morskiej kariery, niektóre opisy skracając, upraszczając – zapewne nie tylko po to, by zapanować nad objętością materiału, ale i by zbyt wiele nie zdradzić (wszak wróg czuwał). Przede wszystkim skupił się na pierwszych latach kariery, ciekawie przedstawiając szkolenie, służbę oraz stosunki panujące na poszczególnych jednostkach. Dość zdawkowe opisy batalii morskich podczas II wojny światowej robią duże wrażenie, aczkolwiek przyznam, że jest to moim zdaniem kropla w morzu potrzeb – polowania Priena zajmują zaledwie 40 stron. Dzięki wspomnieniom słynnego kapitana U-47 możemy przeczytać o kulcie przyjaźni, braterstwie, o dzielnych, rycerskich mężczyznach ceniących dobro narodu, społeczeństwa, ponad dobro jednostki. Wreszcie możemy prawie usłyszeć wspólne, równe bicie wielu serc połączonych dziejową misją umacniania narodowego socjalizmu w opornej Europie, która owego dobrodziejstwa przyjąć nie chciała. Przeczytamy tam również, jak to dzielni Niemcy
sprzeciwili się „bonzom” z Republiki Weimarskiej - ministrom skazującym rwących się do pracy nieustraszonych młodych ludzi na bezczynność i stagnację. Grubasy siedziały tylko na stołkach rzucając w tłum puste frazesy, a ciemiężone masy „gniły jak rozkładająca się słoma”... Brzmi znajomo, prawda? Widocznie propaganda systemów totalitarnych wiele się od siebie nie różni.
Niestety, jak widać Droga do Scapa Flow nie jest od owej propagandy wolna – póki Prien nie miesza do swoich wspomnień polityki i nazistowskiej nowomowy, czyta się je naprawdę nieźle, czasem zbytnio go jednak ponosi. Bardziej wrażliwym odradzam lekturę ostatniego rozdziału „U Fuehrera” – kapitan osiągnął tutaj szczyty egzaltacji - proszę uwierzyć, że fragment: „nigdy nie czułem się tak intensywnie, jak w tej chwili wielkości Jego życia (...) Ale jakim było Jego życie w porównaniu z moim!” jest jednym z delikatniejszych. Jeśli czytelnik będzie jednak pamiętał, że książka ta jest jednym z trybików przez długie lata perfekcyjnie działającej machiny propagandowej i na niektóre zabiegi Priena spojrzy z dystansem, myślę, że owe slogany nie powinny położyć się zbyt dużym cieniem na odbiorze jego wspomnień.
Moja droga do Scapa Flow jest pozycją ważną i interesującą. Na półkach księgarskich próżno szukać dużej ilości pamiętników niemieckich „podwodniaków” – ludzi naznaczonych piętnem śmierci. W przedmowie Andrzeja Ryby możemy przeczytać, że każdemu dowódcy mającego na koncie ponad 100 000 zatopionego tonażu proponowano posadę na lądzie. Niewielu z tej oferty skorzystało - nie byli w stanie egzystować bez nieustannego ryzyka i dreszczu emocji, gdy nad przyczajonym w głębinach okrętem podwodnym pływa tropiący go niszczyciel. Rzadko udawało się kapitanom U-bootów znaleźć czas na napisanie wspomnień – zazwyczaj było już za późno. Prien owe wspomnienia zdążył napisać, ukazały się w 1942 roku. Kapitan nie dożył jednak ich wydania – ten podwodny myśliwy spoczął na dnie Atlantyku wraz ze swoim U-47 w marcu 1941 roku. Aby przedłużyć jego legendę Hitler zakazał informowania o jego śmierci aż do maja 1941 r.