Dawnymi czasy wielu ludzi zza żelaznej kurtyny, z krajów tzw. demoludów, marzyło o tym, by móc wyjechać za granicę: zdobyć paszport wyrwać się z uroków socjalizmu i komunizmu i nigdy więcej do nich nie wracać. (Informacja dla przedstawicieli młodego pokolenia: paszport człowiek socjalistyczny otrzymywał od władz w drodze wyjątkowej łaski; nie miał prawa trzymać go w domu i wyjeżdżać, kiedy mu przyszła na to ochota. I tak zresztą nie mógłby: nie miał na to pieniędzy). Wielu ta sztuka się udała: sprytnie omamiwszy rządzących albo za ich cichym przyzwoleniem opuszczali kraj i osiedlali się w „krajach kapitalistycznych”. Dziś, po krótkiej – w sumie – przerwie – obserwujemy kolejną falę emigracji, tym razem raczej ekonomicznej niż politycznej. Podobno za granicą żyje się lepiej, lepsze jest zabezpieczenie socjalne, możliwości pracy, zarobki itd. Jedno jest jednak jest złe i poświadczają to zarówno ci, którzy wyemigrowali znacznie wcześniej, jak i ci, którzy opuścili swoje kraje zupełnie niedawno: poczucie
obcości. Nie ten pejzaż duchowy i geograficzny, nie ta kuchnia, nie ten język. I o tym właśnie jest książka rumuńskiego pisarza, Normana Manei.
Bohaterowie Kryjówki – notabene nie jest to chyba najlepsze tłumaczenie tytułu oryginału, sądząc z treści, chodzi raczej o matecznik – przybyli do „ziemi obiecanej”, USA, w różnych czasach. Po lepsze życie, wolność, demokrację, możliwość rozwoju, podróżowania, swobodę wyrażania myśli, pisania i mówienia co się chce. Emigracja zawsze daje nadzieję na coś nowego, lepszego, na zamknięcie za sobą drzwi i rozpoczęcie wszystkiego od nowa: nadzieja ta spełnia się jednak tylko w części. Zawsze przecież zostają jakieś niezamknięte w „starym kraju” sprawy, przyjaciele, rodzina; w nowym życiu nie sposób odciąć się od dawnych kłopotów, zwłaszcza wtedy, kiedy emigrowało się z przyczyn politycznych, a kraj ma za sobą trudną przeszłość. Ciągnie się za sobą historię, pytania o to, kto z kim i dlaczego współpracował (a może nie?); czy ówczesny przyjaciel przypadkiem nie był tak naprawdę wrogiem; kto był i jest prawdziwym autorytetem, do kogo się zwrócić o pomoc, komu wierzyć, kogo kochać. Na to wszystko nakładają się nowe
kłopoty: utrata dawnych miłości, próba zorganizowania sobie życia w obcym kraju o odmiennej kulturze, trudna sztuka ubierania swoich myśli w obce słowa, mniej lub bardziej nieudane próby porozumienia się z ludźmi o zupełnie odmiennej mentalności, inaczej wychowanymi. Augustin Gora, Peter Gaspar, Mihnea Palade i wielu innych starają się, czasami bezskutecznie, dostosować do świata, którego nie rozumieją – i który też ich nie rozumie: bo niby dlaczego miałby? Przecież ma swoje, zupełnie inne problemy; miał swoją, zupełnie inną, historię. Jeden z bohaterów ujmuje to niezwykle trafnie: „umrzesz w obcym języku”, powiada, i zawiera się w tym cała tragedia ludzi odłączonych na stałe, na zawsze, od swojej kultury i obyczajów; od swojego świata.
Tym, co towarzyszy bohaterom bezustannie, jest poczucie obcości, osamotnienia i strachu, pogłębionego przez wydarzenia 11 września, które zburzyły iluzoryczne, jak się okazało, poczucie bezpieczeństwa. Można zrobić karierę, odnieść sukces, ustawić się w życiu”, a potem zginąć w jednej chwili, ot tak, jakby się nigdy nie istniało; można też zrobić karierę, odnieść sukces – i być przeraźliwie samotnym, niepewnym tego, kim się właściwie jest, niepewnym własnych korzeni i tożsamości. Bo przecież emigrant nie jest, de facto, obywatelem żadnego państwa: ani tego, z którego uciekł, ani tego, do którego przybył. Jest i będzie przybyszem, obcym, na którego patrzy się pobłażliwie (w końcu przyjechał z takiego dziwnego, „dzikiego” kraju) i podejrzliwie (bo z Europy Wschodniej, komunistycznej). Jest jak „bezprizorny”, pozbawione opieki dziecko, poszukujące jakiegoś schronienia, bezpiecznego miejsca na ziemi. Takim „bezpiecznym miejscem”, azylem, okazują się dla bohaterów książki: w nich szukają pocieszenia,
potwierdzenia swoich wyborów – i ucieczki przed prawdziwym życiem.
Czy to wystarczające schronienie przed obcym światem, rzeczywistością, przekleństwem przeszłości i teraźniejszości? Tej odpowiedzi trzeba poszukać w książce Manei. Nie ma co ukrywać: to nie jest łatwa lektura. Nie nadaje się „do pociągu” ani „do poduszki”. Nie ma tu superbohaterów, płynnej akcji, sensacyjnej, trzymającej w ciągłym napięciu intrygi (choć wątek kryminalny owszem, jest). Potrzeba nieco cierpliwości, by pojąć ideę książki, zamysł pisarza: ale warto.