Dawno już nie czytałam tak wciągającej i podobnie przekonywującej książki. Cóż to więc takiego? Płomienny romans z happy-endem? Powieść sensacyjna o wyjątkowo oryginalnej i porywającej fabule? Kolejna „biblia poszukujących” z ukrytą między wierszami metafizyczno-ezoterycznych dywagacji receptą na szczęście? A figę! Bojarska lubi zaskakiwać – więc i tym razem zaskakuje, skłaniając osobnika cierpiącego od młodości na awersję do wszelkich spraw materialnych i stroniącego jak ognia od tematyki ekonomiczno-gospodarczej (czyli mnie) do pochłonięcia jednym tchem ponad trzystustronicowego eseju, ukazującego kulisy powstawania Wielkiego Kapitału (uosobionego w postaciach Baty, Forda, Carnegie’go, Rockefellera, Hefnera) i mechanizmy, przy pomocy których steruje on życiem maluczkich. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, by dostrzec, że zjawiska te autorka analizuje z nastawieniem dalekim od podziwu – zwłaszcza, gdy od sylwetek wielkich „self-made-menów” przechodzi do prezentacji metod socjotechnicznych, przy
pomocy których już nie garstka, ale tysiące i miliony producentów tak kształtują świadomość mas, by skłonić je do nabywania coraz większej ilości coraz mniej wartych produktów.
Cytowane przy okazji wyjątki z Kapitału Marksa i Zieleni się Ameryka Reicha wprawiają czytelnika w osłupienie: anarchosocjalistka jakaś? Znając jednak dotychczasową (zwłaszcza felietonistyczną ) twórczość Bojarskiej, czytelnik dostrzeże w nich tylko lekką prowokację, bodziec do postawienia sobie pytań: jakie jest moje miejsce w społeczeństwie? jaki stosunek do władzy i pieniędzy? na ile jestem świadomy swoich potrzeb? na ile te potrzeby są rzeczywistymi potrzebami, a na ile iluzją, zakorzenioną w świadomości za pośrednictwem wielkiego spektaklu popytu-i-podaży? A jeśli zacznie się zastanawiać, w czym gorszy jest od ubogiego chłopczyny, który w kilkadziesiąt lat przeistoczył się w potentata mającego w garści ćwierć Ameryki – bo przecież, skoro „każdy jest kowalem swego losu...”, to przyczyna sukcesu jednego i klęski drugiego musi leżeć tylko w nich samych – może poczuć się choć trochę rozgrzeszony za sprawą dopowiedzenia, jakim autorka wzbogaciła to popularne porzekadło: „... jeżeli tylko los podaruje
mu kuźnię”. Warto czasem uciec od beletrystyki, by zapuścić się w takie ironiczne i błyskotliwe rozważania o jednym z mechanizmów rządzących funkcjonowaniem społeczeństw; tylko jednym wprawdzie – ale jednym z najważniejszych...
Niestety, autorka straciła u mnie duży punkt, używszy w pewnym miejscu słowa okrutnie wulgarnego i zgoła zbędnego dla odbioru przekazywanych treści. Być może jest to cytat z przywoływanej chwilę wcześniej powieści młodego polskiego autora – co nie zmienia jednak faktu, że brzmi obrzydliwie i ordynarnie, zupełnie nie licując ze stylem i charakterem całej książki. Nie można było wykropkować?