„No i skusiłam się, Panie Arturze. Czy to przez wiedźmę, czy ten seks w murze? A może dzielny, Ccudny woj z okładki łypnął na mnie, a ja... sercem dzierlatki dałam się porwać...” I oto - sagi o czarokrążcy/magunie księga piąta i szósta!!! Gdzie... Wszystko od samego Debrena się zaczyna.
Ten, akurat „chwilowo w podróży” przebywa, a że w trzosie pustka, więc „chwilowo” jakiejkolwiek roboty szuka. Niestety, mąż dzielny trochę się pogubił już na początku. I nie dziwota. Wcale. Nazw mu narzucali, choć ludzi niewiele, nie wie człek, co zacz i co dziać się ma. Gdzie kto żywie, a co robi, wyznać naprawdę trudno.
Między trzema mężami (niby Panem, Wójtem, a Plebanem), wić się powieść powoli zaczyna. A każdy z nich inny, jak inne zwykle są ludzie, w sprawie potężnej, choć przypadkowo się zebrali. Bo gdy białogłowa pomocy potrzebuje, zawsze chłop jakiś ku pomocy się najdzie. Oczywiście, gdyby jeszcze patrzeć na nią mile było... choć zwyczajowe, codzienne łupanie pejczem czy batogiem urody nie wymaga. I spór o kraje, i cnoty niewieście w trójkę wiodą. A gdy skończą wreszcie, Pan, Zakonnik i Magun... ku sednu przejdą. Bo i magia i zakonnicy widać na niewiasty parol zagięła. Męczy biedulki, sromotnie karze, za miłość, pragnienie szczęścia tylko.
Lecz dlaczego zbereźnik kuzyn tak długo z umarłą w ukryciu się chowa? Nie powierza ziemi trupa? Czyż hrabina się nie zaśmierdnie? Dnie takie ciepłe. Piękna Curdelia, nadobna, co jeszcze nie rodziła... lecz tennmozańska magia dziwnych dokonuje wyborów. Wiedźmą była? Czy tylko niefrasobliwą dziewką? Czy pięknem w kamieniu na wieki będzie. Pochówek rzecz niby zwyczajna, a jednak problemów tyle.
Biurokracja w każdym kącie się kryje i nie da tak łatwo pozbyć się profitów. Choć dzięki temu i człek pozna Zecheniasza, mnicha o cudnej wodzie i planach rodzinnych układów, specyficznego rzeźbiarza Wilbanda oraz samego Debrena życie. Poznacie, kto to święty Sekatoryk, co podatek od chędożenia, świat znajomy i dziwny czasem. Oraz wiedźmina, bestiara strasznego, co układny w żaden sposób nie jest. Czym jest ta opowieść spytacie?
A dążeniem do celu. Sposobem przemycenia aluzji do codzienności. Choć może sposobem poradzenia się z problemami? Z tego motłochu, natłoku liter wychodzi treść. I jeżeli by potraktować ją młotem, dłutem i czym by tam jeszcze, coś wyłupać z niej by można? „A mięta (...) to ulubiony napój niewiast upadłych”. Więc to ją sobie szybko zaparzyłam, bo może w takim stanie choć uda mi się dobrnąć do końca. Przecież część jeszcze jedna. Ale czy przez nią przebrnę? Przez te rozprawy męskie i filozoficzne, głębokie tajemnice do których dążą, a których nie osiągają... Przez furostrady, samochody, samobiegi...
Przez cudne opisy i słodką Lendę przemykającą w obydwu księgach. Pogrzeb czarownicy to było dopiero moje W połowie drogi, lecz nie spotkałam tam tego, co chciałam. To treści tłumaczące by w pisane nie wierzyć. I nie uwierzyłam. Zwątpiłam, znudziłam, miętą zalałam. Samo W połowie drogi – to opowieść o szkoleniu teleportacyjnym i jego problemach gdy to ludzie gdzieś w którymś krańcu drogi się zgubią, jak nauki z samego Hogwartu. To śnieg, trupy wszelakiej maści i zamieszanie którego już do końca zrozumieć nie mogłam. Na pewno nie dziecięce. To nie zaskakujące numery, a raczej spodziewane, choć dziwaczne rozwiązania. Ludziska biorą się tutaj z nikąd i bez samego znaczenia i wypełnienia misji znikają. I po co to wszystko?
Ale w końcu tylko białogłową jestem, więc może nie dla mnie te numery? Nie dla mnie ten woj z okładki. Może i nie dla mnie kamień i silne ramiona z zasp mnie ratujące? A może rację miał mnich, że tylko wodą z baryłeczki poić baby należy? Może i rzeczywiście od tej mięty coś się w mózgu dzieje...
A w ogóle to tak mnie ta książka zakręciła, że obudziłam się z tyłkiem przyrośniętym do zlewu, oblepiona śnieżnymi płatkami... Naprawdę zbyt dużo mięty to przesada.