Pomysł był. Potencjał był. To wszystko na początku, potem ta potencjalnie pomysłowa powieść przepoczwarzyła się w tasiemiec pokroju Mody na sukces. Jeśli właśnie wkraczacie w towarzyski sezon ogórkowy lub gwałtownie potrzebujecie idealnego lekarstwa na stres i całkowite odmóżdżenie Rodzina Wenclów nadaje się do tego idealnie.
Ta rodzima wersja Dynastii skupia się na dwóch połączonych ze sobą rodach: Roliczów i tytułowych Wenclów. Losy prawniczych klanów splatają się przy różnych okazjach, z romansami i spółkami spod ciemnej gwiazdy na czele. Mamy znudzone sobą małżeństwo, wyzwoloną singielkę, kombinujących mecenasów i wyrachowanych pracowników dużej korporacji. Żenujące wyjazdy integracyjne, cudzołożący mężowie i wszechobecne układy z powodzeniem obrzydzą czytelnikom wielkomiejski (tutaj warszawski) blichtr. Do tego wyraźne nawiązania do okresu rządów PiS-u (złość głowy wenclowego rodu na bezmyślnego Ministra Sprawiedliwości i wiecznie węszące CBA). I już nie mamy wątpliwości, że otwiera się przed nami piekiełko, pełne ludzi bez klasy, ogarniętych manią imponowania swoim udawanym przyjaciołom. Niewątpliwie zjawisko społecznie ciekawe, rzadko opisywane, bo też i po PRL-owscy nowobogaccy nie cieszyli się dotąd zbyt dużym zainteresowaniem literatury. Jednak intryga szybko się rozmywa, oklapli bohaterowie w zasadzie niczym się od
siebie nie różnią, dlatego łatwo jest ich pomylić ze sobą w gąszczu imion i rodzinnych koligacji.
Wszyscy zdradzają wszystkich – zarówno podczas kontaktów intymnych, jak i zawodowych. Ja również poczułam się zdradzona: w końcu już w opisie obiecywano mi, że akcja będzie wartka i że czeka mnie „niezwykle zabawny obraz formującej się polskiej klasy średniej w jej naturalnym środowisku”.* Humoru w Rodzinie Wenclów nie dostrzegłam, grymas zrezygnowania natomiast gościł na mojej twarzy często.*
Może więc to wszystko przez ten nieszczęsny wydawniczy opis? Zwalając moje narzekania na gorycz wynikłą z otrzymania produktu nie tego koloru i nie takiego smaku, jakich oczekiwałam, postaram się nieco wziąć w obronę autorkę. Lena Najdecka to pseudonim. Być może pisarka użyła go, bo miała taki kaprys, ale równie dobrze może to oznaczać, że natknęła się w swoim życiu na wybitnie nieprzyjemnych ludzi i przy pomocy literackiego kamuflażu postanowiła dać upust swoim emocjom. To uzewnętrznienie wyszło jej całkiem szczerze, bo w Rodzinie Wenclów w zasadzie nie ma pozytywnych bohaterów. Nikt nie wzbudza sympatii, współczucia, w zasadzie los każdego z nich szybko staje się nam obojętny – przewracamy kolejną stronę z podobnym odczuciem do tego, kiedy klikamy w piętnastą z kolei wiadomość na plotkarskim portalu.
Może powieść jest bezbarwna nie ze swojej winy, może tak wygląda rzeczywistość małej grupy społecznej, dotąd serwowana pokoleniu makelifeharder za pomocą ostrożnych artykułów w kolorowych tygodnikach?
Sporo „może” w tej dosyć nieprzychylnej recenzji; na osłodę warto wspomnieć, że koniec powieści w pewnym sensie zaskakuje – jeśli jest to obietnica tego, co znajdziemy w zapowiadanych kolejnych tomach – może być (nareszcie) ciekawie.