Nigdy nie zapomni powodzi sprzed 40 lat. "Gdyby dłużej padało, nie wiem, co by było"
- "Wytrzyyyyma", tak mówiłem. Dopóki woda nie przeleje się przez koronę, to zapora wytrzymuje - wspomina Zbigniew Kozicki w książce "Zanim pojedziesz w Bieszczady". Przez 40 lat pracował w elektrowni wodnej jako inżynier i doskonale pamięta budowę zapory na Solinie. Tak samo jak zagrożenie, którego doświadczył dokładnie 12 lat po uruchomieniu elektrowni.
Dzięki uprzejmości wyd. Znak publikujemy fragment książki "Zanim pojedziesz w Bieszczady".
Elektryczna powódź
(…)
Solina żyje turystyką. Nawet przydrożna kapliczka witająca przyjezdnych ma tu kształt domku letniskowego o charakterystycznym trójkątnym froncie. Wszystkie okoliczne wzgórza szykują się właśnie na wakacyjny wzrost zainteresowania. Część zboczy pokrywają już domki. Martwy sezon to idealny moment, żeby postawić kolejne, więc robotnicy nie spoczywają, choć za tydzień Wigilia. Elektrownia prezentuje się imponująco. Siła. Stabilność. Industrialna powaga. Spoglądam na nią z drogi, gdy zmierzam w stronę osiedla schowanego za jedną rzeką i za jedną górą.
Obiecałem sobie odwiedzić Zbigniewa Kozickiego, emerytowanego pracownika elektrowni, bo to on wie najwięcej o tym, jak w Bieszczadach realizowano wielkie marzenie o prądzie produkowanym z wody i grawitacji. Pan Zbigniew wita mnie, otwierając drzwi. Wysoki, z modnie przystrzyżoną bródką, ubrany jest w wygodny podkoszulek. Wnętrze jego domu zdradza pasje kolekcjonerów. W przedpokoju stoją instrumenty, łącznie z perkusją i kontrabasem. Gospodarz był kiedyś fanem Józefa Hajdasza, perkusisty Breakoutu. Sam też grał. Na weselach, dansingach. Przemycali z kolegami Nalepę, Stana Borysa i Czerwone Gitary. No ale trzeba było też trochę "husia, husia", jak to sam określa.
– Jak grasz utwory ludowe, to sobie nie polecisz Hajdaszem, musisz grać na ludowo, bo cię zaraz przegonią – komentuje.
Salon, w którym przeprowadzimy naszą rozmowę, został podzielony na strefy wpływów. W jednej części widać klasyczne aparaty fotograficzne na kliszę. Należą do pana Zbigniewa. W drugiej zabawkowe samochody, od resoraków po całkiem sporych rozmiarów modele. Wszystkie wyglądają solidnie i cieszą oko. Należą do żony. Podczas rozmowy sekundują nam wnuczka i małżonka pana Zbigniewa. Dzięki nim dom ożywa. Kładę włączony dyktafon na stole i zaczynam od pytania o pochodzenie pana Zbigniewa.
– Ja jestem aborygenem – mówi tajemniczo. – Pochodzę z Uherzec Mineralnych.
Chyba widzi zakłopotanie na mojej twarzy, bo postanawia wytłumaczyć swój dowcip.
– No, miejscowy to aborygen. Ojciec miał tu rodzinę od zarania. Chatka Wariatka, tam, gdzie drezyny, stamtąd pochodzę. Kiedy rozpoczynałem pracę w 1973 roku, to elektrownia już od pięciu lat produkowała energię. Została oddana do użytku w roku 1968. Przepracowałem w elektrowni czterdzieści lat jako inżynier ruchu. Obsługiwałem.
Ponieważ na stole lądują liczne publikacje pana Zbigniewa – oddał się na emeryturze pasji pisarskiej – przeglądam jedną po drugiej i od razu moją uwagę zwraca doskonała seria archiwalnych zdjęć z budowy zapory. Zaczynam się zastanawiać na głos, skąd pochodzą.
– To jest historia prosta i nieprosta – tłumaczy pan Zbigniew. – Bo ja oprócz tego, że piszę, to też filmuję, pstrykam zdjęcia. Każda okoliczna wioska mogłaby mieć własną opowieść, taką monografię. Żeby to było do zdobycia, jak ktoś przyjedzie, a nie tylko w internet kliknąć, tam są tylko podstawowe dane. Ja nie jestem alfa i omega. Wszyscy coś wiedzą. Zacząłem rozmawiać z ludźmi, papierzyska zbierać, teksty, bawić się, jak to na emeryturze. I co się dzieje? Otóż spotykam profesora Janusza Dziewańskiego, któremu dedykuję tę książkę o elektrowni. To był pierwszy geolog zapór w Solinie i Myczkowcach, mieszkał już wtedy w Krakowie, pochodził z Leska. W 2000 roku miał benefis w Bieszczadzkim Domu Kultury w Lesku, zaprosił wszystkich jeszcze żyjących kolegów z budowy zapory w Solinie i Myczkowcach. Pojechałem tam i mu ten benefis sfilmowałem. Chwilę rozmawialiśmy, opowiedziałem, czym się zajmuję, on wspomniał, że ma trochę zdjęć. Wysłałem mu nagranie z tego wydarzenia i o sprawie zapomniałem. Po pewnym czasie przychodzi przesyłka pocztą – płytka CD ze zdjęciami elektrowni. Nogi mi się ugięły, no i już więcej nic mi nie było trzeba, żeby to dalej pociągnąć. Zdjęcia znalazły się w mojej monografii zapory. I to są dwie pierwsze książki. Rok 2011. Teraz mam projekt, który powoli realizuję: dwadzieścia osiem wsi gminy Solina. Opisuję te istniejące i nieistniejące. Wszystko jest w komputerze. Każda książka jest ułożona, tylko nie ma warunków, żeby je wydać. Jestem z zawodu elektrykiem, a taka pasja mnie pochłonęła.
Pomyślałem, że to niesamowite. Były pracownik elektrowni próbuje odtworzyć historię wsi, które zniknęły pod wodą w efekcie budowy tamy. Ale pytam o coś innego, o to, jak elektrownia prezentowała się świeżo po budowie.
– Wyglądało, jak wyglądało. Jeszcze się to wszystko docierało, bo to maszyny nowe, turbiny odwracalne to były prototypy, ale wszystko funkcjonowało. W latach 2000–2003 przeprowadzono modernizację. To było, jak ja to nazywam, przejście z epoki kamienia łupanego w cyberświat. Z technologii sterowania lat 60. na technologię XXI wieku. Wizualizacja, skomputeryzowany cały układ sterowania elektrownią. To było dla mnie niesamowite. I dla elektrowni. Moc elektrowni została zwiększona ze 136 do 200 megawatów.
– To dużo? – pytam.
– Powiem inaczej. 40 megawatów zaspokaja potrzeby średnio stu tysięcy ludzi. Tylko trzeba zrozumieć, że to jest elektrownia szczytowo‑pompowa. Chodzi o to, że wytwarza prąd tylko w szczytach zapotrzebowania. A kiedy wszyscy idziemy spać, nie ma takiego dużego poboru energii, włącza się systemy pompowe. Czyli pompuje się wodę z dolnego zbiornika do góry. Jest kilka takich szczytowo‑pompowych elektrowni, regulują system automatycznie. Elektrownia Porąbka–Żar działa identycznie. To samo na Pomorzu: Żarnowiec, Żydowo. Oni też włączają turbiny tylko na kilka godzin pracy. Wodne elektrownie takie jak w Solinie można uruchamiać i zatrzymywać w krótkim czasie. Na uruchomienie do pracy na pełną moc wystarczy 180 sekund. Konwencjonalne elektrownie cieplne działają inaczej. Kręcą cały czas. Musisz węgiel podać, parę zrobić i dopiero na turbinę. Nie wolno ich wygasić, więc nocą schodzą na minimum techniczne, ale cały czas produkują prąd. Myczkowce, które powstały najpierw, kilka kilometrów poniżej Soliny, pracują non stop, na minimum. Musi płynąć 6 metrów sześciennych wody na sekundę. Tak zwana woda biologiczna, która zasila San. Rzeka dopiero za elektrownią w Zwierzyniu płynie bez regulacji.
Pan Zbigniew spogląda w bok i dodaje:
– Kiedyś pracowaliśmy we wschodnim systemie energetycznym, ale o tym już trzeba zapomnieć. Teraz jesteśmy w systemie zachodnim. To handel reguluje, ile mocy się wytwarza danego dnia.
(…)
– Co przez te czterdzieści lat pracy najbardziej zapadło panu w pamięć?
– Tylko jedna noc. Ja się z tego śmieję. Bo 22 lipca 1968 roku oddali elektrownię do użytku, a 22 lipca 1980 roku była powódź. Na rocznicę. Były bardzo duże opady. W całej Polsce były wtedy powodzie. Powołano sztab wojskowy, wojewódzki, bo to obiekt strategiczny. Sztab analizował sytuację. Pilnował, żeby nie dopuścić do przelania wody przez zaporę. Usadowił się na prawym brzegu, ponad wodą. A myśmy we dwóch z kolegą prowadzili ruch elektrowni, doglądając urządzeń, wewnątrz budynku elektrowni. W newralgicznym momencie poszedłem na trzecią zmianę na całą noc i zostałem na cały dzień. Napięcie było duże, ale nikt o tym nie myślał. Patrzyliśmy tylko na prognozy meteorologiczne i punkty pomiarowe. Ciągle się szacowało, bo to jest wszystko policzalne. Jak prowadzona jest gospodarka wodna, to wszystko jest rachowane.
Żeby pokazać dramatyzm sytuacji, pan Zbigniew robi dla mnie szybkie wyliczenie.
– Dla takich obiektów szacuje się dopływ stulecia. Czyli to, ile wody może wpłynąć do zalewu w przypadku powodzi stulecia. Z szacunków wyszło, że 1000 metrów sześciennych wody na sekundę. Wtedy lało przez cały tydzień, a maksymalny dopływ skoczył do 1400 metrów sześciennych na sekundę. Prawie 50 procent więcej, niż zakładano dla tego zbiornika! Przybywało po 15 centymetrów na godzinę. Na 2000 hektarów!
Wiem już, że nic się nie stało, ale ciekaw jestem, jak zakończyła się ta akcja.
– W górach to jest tak – tłumaczy pan Zbigniew – jak pada deszcz, to woda gwałtownie spływa i idzie falą. Przestaje padać, to dopływ znacząco się zmniejsza. Nie spada co prawda całkowicie, ale o połowę się urywa. I o północy tak urwało. Dopływ się ustabilizował. Nie było dalszego przyrostu.
I teraz najciekawsza część opowieści pana Zbigniewa. Jak to się stało, że nic się nie stało. Okazuje się, że kluczowa jest jedna sprawa.
– Nie wolno dopuścić, żeby woda przelała się przez koronę. Gdyby do tego doszło, stateczność się zmienia i zapora może się przewrócić, bo to jest zapora typu ciężkiego. To woda dociska całą konstrukcję do ziemi i ją trzyma. Stąd na zaporze istnieje taka możliwość, żeby puszczać wodę jałową. Turbiny pracują, a oprócz nich można dodatkowo puścić wodę osobno przez przelewy.
(…)
– A czy miał pan pewność, że zapora wytrzyma ten napór wody?
– "Wytrzyyyyma", tak mówiłem. Dopóki woda nie przeleje się przez koronę, to zapora wytrzymuje. Mamy spiętrzenie maksymalne 420 metrów nad poziomem morza, wtedy są jeszcze 3 metry zapasu. W takiej sytuacji, otwierając przelewy, puszczasz wodę z góry i piętrzysz zbiornik soliński. Możesz puścić 1278 metrów sześciennych jałowo przez przelewy zapory w Solinie, w Myczkowcach można dokonać zrzutu wody jałowej maksymalnie do 1940 metrów sześciennych na sekundę. Ale musisz mieć świadomość, że nie wolno przekroczyć maksymalnego poziomu zbiornika myczkowieckiego i że masz ograniczoną przepustowość wody w korycie rzeki San poniżej zapory. Taki bilans. Rachunki się robiło, jakby z menzurki do menzurki przelewał. I ciągły kontakt, co tam słyszysz na dole, co słyszysz na górze, i tak trzeba było stabilizować. To była męka. Walka z samym sobą i z ludźmi, jak to rozwiązać, żeby na dole nie stworzyć problemu. O tym nikt nie wie, bo później na drugi dzień deszczu nie ma, ale dokonywany jest zrzut wody przez przelewy w Solinie i Myczkowcach. Woda leci. Bo Soliński Zbiornik Wodny przygotowywany jest na kolejną falę powodziową. Tylko tyle. Ale gdyby wtedy deszcz padał dłużej, to nie wiem, co by było.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Zanim pojedziesz w Bieszczady" Macieja Kozłowskiego, Marcina Sceliny i Kazimierza Nóżki, która ukazała się nakładem wyd. Znak.