Niewierny Mock
Trzecia część wrocławskiej tetralogii to, jak zawsze dotąd, zarazem możliwość poznania nowej twarzy głównego bohatera Eberharda Mocka. Był już cynicznym karierowiczem (Śmierć w Breslau) i bezwzględnym damskim bokserem, opętanym pragnieniem spłodzenia potomka (Koniec świata w Breslau). Teraz, w 1919 roku, jest przede wszystkim naznaczonym traumą pierwszej wojny światowej synem marnotrawnym, borykającym się z własnym stosunkiem do ojca, którego zarazem kocha i nienawidzi. Pojawiają się też retrospekcje z dzieciństwa i młodości, wyjaśniające genezę ukształtowanego obecnie światopoglądu Mocka, który on sam określa jako pesymizm defensywny.
Fabuła, również jak zwykle, pełni raczej rolę pomocniczą, choć tym razem jest istotniejsza niż kiedykolwiek dotąd. Wspominana już w poprzednich tomach „sprawa czterech marynarzy”, której przebieg obserwujemy, dotyczy bowiem Mocka osobiście. Morderca, makabrycznie okaleczający ofiary, pozostawia przy kolejnych zwłokach wiadomości do Eberharda, w których domaga się, aby adresat przyznał się do popełnionego niegdyś błędu niewiary. Konfesja ma zakończyć serię. Problem w tym, że Mock nie ma pojęcia, o jaki błąd chodzi. Giną zatem kolejne osoby, a on gorączkowo grzebie we własnej przeszłości, usiłując zgadnąć, w czym rzecz. Jest to tym trudniejsze, że nie dane mu nawet spokojnie spać, gdyż każdej nocy budzą go tajemnicze hałasy. Duchy?
Z każdą kolejną częścią Krajewski czuje się pewniej w wykreowanym przez siebie z niezwykłą dbałością o realia historyczne, obyczajowe i merytoryczne świecie. Pojawia się coraz więcej odniesień do najbliższych mu łacińskich klasyków czy mitologii. Charakterystyki postaci zostają pogłębione, epizody, czy nawet sam język, są coraz to mocniejsze, a styl swobodniejszy. Zauważalna jest jednak również prawidłowość negatywna. Kolejne wątki główne, obowiązkowo okazujące się ostatecznie fantastycznymi czy raczej paranormalnymi, zakończenia, rozwiązania misternie wiązanych gordyjskich węzłów, stają się coraz bardziej absurdalne. Być może jest to celowy zabieg autora, mający tym mocniej podkreślić, że nie fabuła jest dla niego najważniejsza. Może ta groteska to puszczenie oka do Czytelnika, że „przecież nie o to tu chodzi”. Rzeczywiście, zdecydowanie ważniejsze pozostają rozterki i przemiany głównego bohatera. Tym niemniej, groteska jest środkiem o tyle ryzykownym, że używając jej, łatwo przekroczyć cienką granicę,
dzielącą ironię od śmieszności. Tym razem coś takiego niestety miało miejsce i znacząco obniżyło poziom całości. Przeciągana konsekwentnie struna pękła w końcu z hukiem. Pozostaje mieć nadzieję, że w zamykającym cykl Festung Breslau, który ma się ukazać niebawem, równowaga zostanie przywrócona. Wiara, jak przekonał się niewierny Ebi, czyni wszak cuda.