Zabijali Żydów i litewskie dzieci. Strzelali do niewinnych kobiet, mordowali dwuletnie dzieci za "donoszenie gestapo". A na ramionach nosili biało-czerwone opaski z dumnymi literami AK. Wojciech Lada burzy szlachetny mit o naszych partyzantach w książce "Bandyci z AK".
Sebastian Łupak: Zatytułował Pan książkę "Bandyci z AK". Nie daje Pan w tytule znaku zapytania. Nie ma Pan wątpliwości?
Wojciech Lada: Nie. Przestępczość w Armii Krajowej występowała i ci przestępcy w wyrokach sądów samej AK byli nazywani bandytami. Więc tytuł jest uzasadniony i nie przekłamuje rzeczywistości.
Burzy Pan mit AK jako organizacji bezsprzecznie bohaterskiej, honorowej, szlachetnej. Trochę szkoda…
Burzę albo chciałbym zburzyć. Aktualna narracja historyczna jest narracją bardzo archaiczną. Może takie mity można było budować 30, 40 lat temu, ale nie dziś. Jeśli ktoś napisze, że Romuald Rajs "Bury" jest bohaterem, to zaraz znajdzie się ktoś, kto w internecie napisze, że jego babcia pamięta, jak Bury bezlitośnie mordował Białorusinów w okolicach Hajnówki. Tego już się nie ukryje. Nie da się utrzymać jednolitej narracji. Mówimy, że wszyscy wyklęci, którzy byli w lesie po 1945 roku byli bohaterami i wszyscy, którzy byli w lesie w 1943 byli dzielnymi AK-owcami. A to nieprawda! Nie jest prawdopodobne, żeby rzesza 350 tysięcy ludzi, do jakiej urosła AK w 1943-44 roku, mieściła samych bohaterów. Byli i bohaterowie, i bandyci, i cały zestaw typów ludzkich lokujących się gdzieś pomiędzy.
Taki mit nam się nie przyda?
A po co? Każdy mit jest naciąganiem prawdy pod określony cel, zazwyczaj służący władzy. To instrument polityczny, a nie prawda historyczna. Trzeba brać na klatę wszystko, co oznacza "polskość", czyli również defekty. Do połowy roku 1943, do akcji "Burza", społeczeństwo polskie było niezwykle karne. Ale gdy od 1943 roku uruchomiły się oddziały partyzanckie i liczebność AK wzrosła do setek tysięcy, Polskie Państwo Podziemne straciło nad tym kontrolę. Było zbyt dużo ludzi, żeby utrzymać dyscyplinę. Wczesna konspiracja składała się z przeszkolonych żołnierzy, oficerów przedwojennych. To była armia kadrowa. Ale gdy do lasu zaczęli uciekać 16-, 17-letni chłopacy ze wsi, bez wykształcenia, bez dyscypliny, sytuacja się zmieniła. Oni umieli strzelać i znali teren. I tyle. Trudno od nich oczekiwać, żeby byli zdyscyplinowani.
Czy AK nie miała środków, żeby ich dyscyplinować?
Miała środki, ale za małe. Polskie Państwo Podziemne było doskonałym państwem w państwie. Był rząd, były ministerstwa, był transport, prasa. Było też sądownictwo złożone z przedwojennych prawników i ono działało. Ale było ich za mało! Cały czas dowódcy AK słali odezwy: "musimy ograniczyć bandytyzm, nasze oddziały dokonują rabunków". Ale to niewiele dawało…
Z Pana książki dowiemy się, że z rąk AK-owców zginęła duża liczba Żydów. To przykład morderczego polskiego antysemityzmu?
Oprócz Narodowych Sił Zbrojnych żadna organizacja podziemna nie była otwarcie antysemicka. Antysemityzm nie był na pewno polityką dowództwa AK. Ale mógł się zdarzyć na poziomie lokalnym. Opisuję oddział AK - Barwy Białe - z Gór Świętokrzyskich. Sprawdza się w tym oddziale, pod pozorem badań medycznych, penisy żołnierzy. I ten z obrzezanym zostaje rozstrzelany. Ale podkreślam - nie była to ani reguła, ani z pewnością odgórnie prowadzona polityka. To były przypadki.
Ale opisuje Pan też tzw. Zabity Las…
W 1944 roku w Górach Świętokrzyskich grupa Żydów ucieka z niemieckiego obozu pracy w Skarżysku Kamiennej. Uciekinierzy na polanie w Lasach Siekierzyńskich sklecili szałasy, próbowali przetrwać. Szukali pomocy wśród partyzantów z AK, chcieli się do nich przyłączyć. Ale na rozkaz dowódcy, niejakiego "Zawiszy" - Kazimierza Olchowiaka - pod pozorem werbunku, zostali oni zwabieni w zasadzkę i zabici. Było tam około 50 nieuzbrojonych Żydów, w tym kobiety i co najmniej dwie dziewczynki. Ale na obronę AK: tamten oddział - Barwy Białe - liczył około 200 osób. A na ochotnika do wykonania wyroku na Żydach zgłosił się tak naprawdę jeden, a kilku się do niego przyłączyło. Pozostali przyglądali się biernie.
Wspomnijmy jeszcze inne bestialstwo: zabicie ukrywających się Żydów, tylko po to, żeby nauczyć kolegę, jak obchodzić się z Mauserem…
W miejscowości Goździelin grupa pijanych żołnierzy z AK w jednej z chat dopadła ukrywających się Żydów. Weszli, przeszukali Żydów i ich rozstrzelali. Rzeczywiście, a wiemy to z zeznań, padł tekst: "chodź wejdziemy do środka, przećwiczymy Mausera". To była skrajna patologia.
Czy to, co się działo na wsiach, różniło się od tego, co się działo w mieście?
Zasadniczo! Miasta były stosunkowo spokojne, choćby z tej racji, że tu działały dowództwa, tu funkcjonowały sądy, a żołnierze mieszkali po prostu w rodzinnych domach. Ale na wsi rabunek był sprawą powszechną i codzienną. Proszę sobie wyobrazić: jest rok 1944. Od kilku lat chłopaki są w lasach, nie mają mundurów. Chodzą w mundurach niemieckich, polskich, w kapotach, w marynarkach. Oddziały partyzanckie Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Gwardii Ludowej czy Batalionów Chłopskich czy też grupy bandyckie były nieodróżnialne. To była masa, która musiała przeżyć w lesie, walczyć z Niemcami i jakoś się wyżywić. I każda z takich grup operuje na terenie jednego powiatu, a ilość jedzenia jest ograniczona. Oni musieli siebie zwalczać, musieli rabować wioski, nawet jeśli formalnie nazywali to rekwizycjami. Wszyscy w jakimś stopniu byli bandytami. To nie jest oskarżenie AK, ale sytuacji, którą stworzyła wojna, a której ulegały wszystkie walczące strony.
Rozdział miejski, o bandytach w czasie Powstania Warszawskiego, też Pan zaczyna od zabicia Żydów…
Musiałem, bo to akurat była największa zbrodnia okresu Powstania i tak naprawdę jedyna tak poważna. Grupa 14 Żydów, w tym kobiet i dzieci, ukrywała się w piwnicy przy ul. Twardej 30 w Warszawie. Na tym terenie działała grupa czterech czy sześciu żołnierzy, którzy przy AK tworzyli swoją szajkę wymuszającą haracze. Kiedy trafili na grupę Żydów w piwnicy, rozstrzelali ich i obrabowali. Ale działo się to w Warszawie, prokuratura wszczęła natychmiast przeciwko bandytom śledztwo. Dwóch zniknęło, ale innych błyskawicznie rozpracowano, złapano, skazano i rozstrzelano.
Czy żołnierze w Powstaniu Warszawskim byli więc zdyscyplinowani?
Tak, choć codziennością było szabrowanie i rabunek. Starano się to ścigać, ale skala tego była potężna. Pamiętam zaznanie powstańca z Mokotowa, który znalazł się na ulicy Odyńca i pisze, że "bomba trafiła w dom, a potem były tam nasze służby powstańcze. I nie wiem, kto wyrządził więcej szkód". Jeśli jednak chodzi o poważną przestępczość, to działały tylko dwa gangi: jeden w Śródmieściu, drugi na Czerniakowie. Były osądzone, ludzie z tych gangów byli skazani. Poza tym Powstanie nie było sytuacją kryminogenną.
Innym aspektem, o którym Pan wspomina, było szukanie w 1944 roku wśród swoich, czyli w ramach AK, komunistów, masonów, Żydów, czy po prostu "żydokomuny". Czyli po prostu paranoiczny spisek czaił się wszędzie…
Panował w podziemiu straszliwy, ekstremalny lęk przed komunistami. Wszędzie widziano zagrożenie bolszewizmem. Czas pokazał, że nie było to bezzasadne, ale miewało to formę paranoiczną i zbrodniczą. Dlatego właśnie zlecono morderstwo dwójki niewinnych członków Biura Informacji i Propagandy (BIP) Komendy Głównej AK - Widerszala i Makowieckiego. Oni zostali po prostu skrytobójczo zamordowani przez swoich. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że ani z komunizmem, ani z Rosją obaj nie mieli nic wspólnego.
Wraz z Makowieckim zabito jego żonę. Niewinną…
To czyste zło. Tak samo jak rozstrzelanie żony i syna, gdy podejrzanego nie było akurat w domu. Na wsiach bywało jeszcze gorzej: likwidowano sześcioosobową rodzinę za podejrzenie donoszenia na gestapo. Czy dwuletnie dziecko donosiło na gestapo?! Co gorsze, nikt tego nie starał się ukryć. Informacje o wykonaniu egzekucji spokojnie odnotowywano w raporcie składanym dowództwu.
Do tego w miastach zdarzały się akcje likwidacji konfidentów i zdrajców w tramwajach, w kawiarniach, jak słynna akcja w barze "Za Kotarą". Jeżeli na przestrzeni 40 metrów kwadratowych jest strzelanina, to ginęli postronni. Wrzucano do mieszkania granat, chcąc zabić jedną osobę, zdrajcę, a zabijano dziesięć innych. Nie uniknięto przypadkowych, niewinnych ofiar. Ale mimo wszystko egzekutorów AK nie nazwałbym bandytami. Oni wyroki śmierci wykonywali zgodnie z prawem wojennym. Natomiast tu było duże ryzyko patologizowania się: jeśli ktoś ma 18 lat i codziennie strzela do człowieka, to po dwóch, trzech latach trudno oczekiwać, żeby był całkiem normalny. Dowództwo AK zwracało uwagę, jak niewiele dzieli pracę konspiracyjną od gangsterstwa. To reguła psychologii wojskowej: młody człowiek w czasie wojny obojętnieje: strzela do ludzi, jak do tarczy. Ktoś może być najlepszy w oddziale, a jednocześnie czuć się jak najgorsze zwierzę - tak określił się zresztą jeden z egzekutorów, Stefan Dąmbski. W czasie wojny bycie bohaterem i bandytą jednocześnie nie było paradoksem. Jedna osoba może być tym i tym; zasługiwać na medal i kulę w łeb jednocześnie - jak mówił kapitan AK "Draża", legenda Kresów.
A propos medali: pisze Pan, że wśród dwóch grup AK była rywalizacja na to, kto wykona więcej wyroków i dostanie więcej Krzyży Walecznych?
Żołnierze AK byli zazdrośni o sukcesy innych, o dobrą prasę. Wszyscy chłopcy chcieli być chwaleni. To była wojna dzieci. Dla nastolatków to przedłużenie zabawy w wojnę. Dwa oddziały Kedywu AK - tzw. patrol ptaków (nazwa od pseudonimów) i tzw. patrol braci Bąków - za dobrze wykonane egzekucje otrzymywały Krzyże Walecznych. I rzeczywiście, zaczęli się ścigać na te medale.
Przejdźmy na Wschód, na Kresy. AK walczyła tam z Ukraińcami, Białorusinami i Litwinami. Przykładem mordercza akcja oddziału Łupaszki z 5. Brygady AK w litewskich Dubinkach…
Ostrożnie z "Łupaszką" – akurat jego odpowiedzialności nikt nie udowodnił. Nie wiemy, czy to był jego rozkaz, czy samowolka jego żołnierzy. Ale rzeczywiście, polskie oddziały weszły do Dubinek i innych wsi litewskich, objechały pewien pas ziemi, mordując wszystkich: w tym kobiety i dzieci. Najmniej akurat zamordowali policjantów litewskich, bo oni się ukryli. Na wschodzie Polski to było powszechne. Można dyskutować, kto zaczął, ale potem była to już samonapędzająca się orgia zabijania. To była permanentna zemsta: Polacy dokonywali rzezi na Ukraińcach, Litwinach i Białorusinach, jak oni na nas. Możemy licytować się na ilość trupów, ale koniec końców winni byli wszyscy. Zresztą z tymi licytacjami też trzeba być ostrożnym. Kilka dni temu odbyła się w IPN-ie konferencja historyków polskich i ukraińskich, mająca podsumować stan badań wzajemnych relacji w czasie wojny. Wszyscy byli zgodni, że luki w naszej wiedzy na ten temat są wciąż tak poważne, że stanowczo za wcześniej na ostateczne wnioski. Profesor Grzegorz Motyka ten stan wiedzy określił wprost - konturem, który trzeba jeszcze wypełnić treścią. I nikt tego nie podważał.
Czyli ciężko jest usprawiedliwić obecny kult wyklętych, forsowany przez władze, wprowadzany w szkołach?
To jest to, o czym rozmawialiśmy na początku - o tworzeniu mitów. To, że każda osoba, przebywająca po 1945 roku z bronią w lesie, która została zabita przez milicję, czy bezpiekę, staje się automatycznie bohaterem walczącym o wolność jest zwykłą nieprawdą. A uczenia nieprawdy nie usprawiedliwia żadna ideologia. Podobnie nieprawdą jest tworzenie monolitycznego wroga np. z ówczesnej milicji. Były obszary, np. wokół Rybnika, gdzie większość posterunków obstawiali akowcy, którzy pozornie wstępowali do milicji, by lokalnie kontrolować jej ruchy. Znane są przypadki, gdy oddział milicji robił wraz z NKWD obławę na partyzantów, ale kiedy weszli do lasu, milicjanci rozstrzelali enkawudzistów i przyłączyli się do partyzantki. Wtedy panował chaos, a ludzkie losy straszliwie się plątały. Nie można postrzegać tamtych czasów zerojedynkowo, czarno biało. Te czasy było ponuro szare. A jeśli już ktoś koniecznie chce stawiać pomniki uczestnikom poakowskiej konspiracji, to niech nie stawia ich hurtowo wszystkim, ale indywidualnie. Konkretnym, sprawdzonym bohaterom, których oczywiście było w tym gronie wielu. Ale na pewno nie wszyscy.
Jeśli obalimy mity o AK, o wyklętych, to jak wychowamy nasze dzieci? Chcemy przecież, żeby ktoś chciał bronić naszych granic w razie zagrożenia. Najlepiej z patriotyzmem w sercu…
Ale żaden mit nie obroni niczyich granic. To jest myślenie z epoki Pierwszej Rzeczpospolitej, kiedy istotnie grupa przeszkolonych i uniesionych patriotycznymi emocjami rycerzy, była w stanie prowadzić wojnę podjazdową nawet z liczniejszym wrogiem i realnie mu szkodzić. Ale dzisiejszych wojen nie prowadzi się szablami - wobec najnowszych technologii wojennych, nawet najlepiej przeszkolony i patriotycznie nastawiony komandos pozostanie bezsilny. Jedyne do czego może w tej sytuacji doprowadzić taka żonglerka patriotycznymi mitami, to nie wzrost bezpieczeństwa Polski, ale wzrost szowinizmu wśród Polaków. Jedyna wygrana wojna, to taka, której uda się uniknąć. I w zasadzie o tym jest moja książka. Nie jest to w żadnym wypadku oskarżanie AK czy jakiejkolwiek innej organizacji o działania przestępcze. To raczej oskarżenie wojny, która sama w sobie jest przestępstwem.
Wojciech Lada - dziennikarz, autor bestsellerowych "Polskich terrorystów". "Bandyci z Armii Krajowej" ukażą się 18 lipca nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.