Doktor Roven miał opinię lekarza skrupulatnego. Wypracowaną praktyczną metodą współpracy z demonem Maxwella, polegającą na zapobiegającym wzrostowi entropii w medycynie sortowaniu pacjentów. Co w prostej linii umożliwiało mu skupienie się na chorobach najczęstszych, najbardziej popularnych, a co za tym idzie dobrze rokujących. Pacjentów spoza pożądanej grupy Roven przezornie odsyłał do specjalistów. Doktor Lewitt leczył chorobliwym wręcz optymizmem. Takiego dajmy na to raka płuc dusił u pacjenta dymem papierosowym każąc choremu palić więcej niż zwykle. Ciągnęli do niego ci, którzy na chorobę nie mieli po prostu czasu. Doktor Szapiro leczył tradycją. Pukaniem, osłuchiwaniem, zaleceniami oszczędzania sił. We trzech tworzyli spółkę lekarską, spółkę z przyszłością. Doktor Roven jak każdy lekarz stawał czasami wobec faktu czyjejś nieuleczalnej choroby. Takiego na przykład AIDS. Stosował wobec złych nowin taktykę opartą o postęp medycyny: choroba jest, nie da się ukryć, ale postęp budzi niezachwianą nadzieję,
a zaawansowane badania trwają nawet w tej chwili.
Córka Rovena, osiemnastoletnia Paula, próbowała podczas pewnego lanczu uświadomić rodzicom płaskość ich egzystencji, a potem w odruchu głębokiego nią obrzydzenia uciekła z domu. Nie na piechotę i nie autobusem. Co to, to nie - swoim eleganckim golfem. Nowoczesny współczesny bunt wymaga jak najbardziej współczesnych rekwizytów. Uciekła do pacjenta Rovena. Kompozytora, który poszukując nowych form wyrazu zachorował na AIDS. Kompozytora odrzucającego miałkość drobnomieszczańskiego życia na rzecz sztuki i częstych z nią kontaktów. Wspartych marihuaną, alkoholem i wolnym seksem, bo o miłości nie było tu mowy. Miłość jako ideę przebrzmiałą kompozytor odrzucił z całą stanowczością raz na jutro.
Napięcie dramatyczne już mamy. Ojciec poszukujący zbuntowanej córki. W powietrzu, a raczej w płynach ustrojowych kryje się zabójczy wirus. Resztę, no cóż... trzeba doczytać. Taka jest w skrócie część fabuły jednego z pięciu opowiadań Albińskiego. Pięciu zaskakująco smakowitych potraw. Iskrzące poczucie humoru, czarnego jak ląd na którym ma miejsce akcja wszystkich opowiadań. Nie te wylewne, rubaszne, związane z boskim ciałem przysłowiowej Maryni. Subtelniejsze i nasączone gorzką ironią. Taki sam jak w wydanym wcześniej debiutanckim Kalahari dość oszczędny styl. Proste, bezpośrednie zdania wyrażające to co istotne zarówno jawnym tekstem, jak i tym co między wierszami. Obserwacje świata pozbawione skomplikowanych analiz. Co ciekawe, bez wyjaśnień i pełnego opisu, życie jest jeszcze bardziej absurdalne i zaskakujące. Albiński odkrywa tę wywołującą zdziwienie przewrotność otaczającej nas rzeczywistości. Bez pogłębionej psychologii szkicuje portrety ludzi poprzez sytuacje. Poprzez postawy, słowa, gesty.
Rzadko przez myśli. Świetna lektura.