Wreszcie, po tylu latach, doczekaliśmy się. Lepiej późno niż wcale. Lepiej późno, ale dobrze, niż wcześniej, ale byle jak. Tak, mam na myśli wiekopomne dzieło, które lada chwila ma ukazać się na księgarskich półkach.
Bestseller wszech czasów, biały kruk, zieloną wronę, tęczowego bociana, żabę po przejściach rynku wydawniczego: Cudowne i pożyteczne. Rola i znaczenie misiów w historii Wszechświata. Pracę zbiorową, w której skupiło się doświadczenie i trud wielu pokoleń misiów i ich obserwatorów.
Dzieło to pretenduje do bycia pierwszym tak dogłębnym opracowaniem o niedźwiadkach i misiach, i, co warto szczególnie podkreślić, z ich zasadniczym udziałem.
Zwróćmy uwagę na tytuły niektórych jakże smakowitych rozdziałów: Jaki byłby beze mnie Stumilowy Las?! – refleksje Misia Puchatka przy beczułce miodu nad egzystencjalnymi niepokojami Tygryska, Prosiaczka, Królika i jego krewnych., Dlaczego klapnięte jedno uszko mam? – genetyczne uwarunkowania klapnięć uszek w świetle najnowszych osiągnięć genetyki pluszaków, Jedno mam kupić jajko, jedno kupić mam – niedźwiedzie i jajka – porównawcza analiza dogłębna, od skorupki do żółtka, Misie, niedźwiedzie, niedźwiadki – szkice z historii misiactwa, Czy być Misiem to brzmi dumnie? Wspomnienia pluszaka z leżenia na zakurzonej witrynie sklepowej, Marmolada i jej znacząca rola w rozwoju Imperium Brytyjskiego – dogłębnie słodkie studium Sir Paddingtona Browna. Szczególnie ten ostatni rozdział stanowi dla nas ciekawą i pouczającą lekturę.
Znamy Sir Paddingtona i jego dokonania, które miały tak ogromny wpływ na losy Imperium, wpływ, którego znaczenie, szczególnie dziś trudno przeceniać. Tak mogłaby (a może będzie) brzmieć recenzja książki, w jakimś czasopiśmie naukowym o misiach, książki której co prawda jeszcze nie napisano, ale jej dziejowa konieczność napisania wydaje się nieunikniona. Któż bowiem nie zetknął się z misiami w swoim życiu?! Kto może powiedzieć, że nie wpłynęły na jego losy?!
Pluszaki, przytulanki, powiernicy tajemnic, wieczorni usypiacze, przyjaciele z ekranu, bohaterowie książek i książeczek. Ciepłe, miłe, wyrozumiałe, dobroduszne i łagodnie uśmiechnięte. Misiaczki-pysiaczki. A wśród nich elegancki, można rzec wytworny w stylu bycia, pogodny Mr. Paddington Brown. Z charakterystycznym dla niego „Och, jakoś sobie poradzę... jestem dobrej myśli”. Myślę, że już za niedługo Sir Paddington. Otrzymał ten tytuł Paul McCartney, głośno śpiewając „Help” w różnych miejscach naszego globu ku chwale Korony Brytyjskiej.
O ileż bardziej kwintesencją angielskiego stylu, tego co w nim najlepsze, jest mały peruwiański miś! Spośród różnorakich niedźwiedzi, których łapki stanęły na ścieżkach mojego życia, bardzo wysoko cenię sobie właśnie tego niepozornego, ukrytego za przydużym płaszczem i kapeluszem nie pierwszej świeżości, misia. Za co?
Za zwyczajną przyzwoitość, cechę coraz rzadszą, zanikającą jak niektóre gatunki roślin lub zwierząt. Cechę, o której za jakiś czas będziemy mogli przeczytać tylko w słownikach kultury minionej.
Za prostolinijność, uczciwość i ufność, uprzejmość i niedźwiedzią kulturę.
Za angielskie (a może i peruwiańskie), w najlepszym wydaniu, poczucie humoru. Za zadziwienie światem i ludźmi.
Za te tak ujmujące przywiązanie do drobnych przyjemności, „smaczków” codzienności, jak marmolada, bułeczki, śniadanie z panem Gruberem.
Za wierność przyjaciołom, ogólną elegancję bycia.
Za zabawne przygody, które niewymuszone, zdarzają się jakoś tak same z siebie.
Moja ośmioletnia córeczka, Gusiaczek, nie od razu polubiła tego misia. Gdy miała trzy, cztery lata bez specjalnego entuzjazmu spoglądała na filmy o przygodach peruwiańskiego emigranta. Wszystko się zmieniło, gdy podrosła. Wielokrotnie, z zaciekawieniem i radością, oglądała te same odcinki niesamowitych przygód misia, a potem opanowawszy niełatwą sztukę składania literek w wyższe formy językowych bytów, sięgnęła po książeczki o Paddingtonie.
Nie są to, jak na dobrą literaturę przystało, książeczki tylko dla dzieci. Także dorosły, obdarzony poczuciem humoru, przeczyta je z prawdziwą przyjemnością. Pod warunkiem, że nie jest zaciekłym, aktywnie walczącym, reakcyjnym realistą. Ale wtedy nawet miś Paddington mu nie pomoże.
Mam świadomość, że niektórzy dorośli, zachowując się jak dzieci (jak przewrotne są czasami codzienne powiedzonka), nie chcą sięgać po lektury „dziecięce”, uważając, że z tego wyrośli i im nie przystoi (a ssanie palców w czasie snu im przystoi?!). I po co sięgają swymi jakże dojrzałymi, dorosłymi rączkami?
Po literaturę „tylko dla dorosłych” – pisemka z programem TV, pisma dla kobiet, ploteczki, historie kryminalne. Odpoczywają, jak to się zwykło mówić, przy krwistych wiadomościach, krwawych horrorach, thrillerach, głupawych bijatykach i innych mniej lub bardziej wyrafinowanych okropieństwach.
Na to mają czas, siły i ochotę. I boją się, że spokojna i pogodna literatura mogłaby zaszkodzić ich umysłom, że po misiu Paddingtonie nie mogliby spokojnie zasnąć, że zdrowy sen mogą osiągnąć dopiero po większej dawce przemocy i erotyki.
Cóż, polecam misia Paddingtona i jego przypadki, jak to się mówi gdy coś gryzie, z czystym sumieniem. Zachęcam, żeby poczytało je wam na głos wasze dziecko – miejmy nadzieję, hej heja, że to nikomu nie zaszkodzi.
Kończę ten nieco przydługi wywód krótkim i treściwym cytatem z książki, kierując go do małego peruwiańskiego misia: ”Hm, hm... dziękuję, panie Paddington”.