Niebezpieczne piękno magii
Opinia, że w klasycznym fantasy wszystko już było, jest równie powszechna jak błędna. Świetnym tego dowodem jest opowieść o dwóch magach, którzy niejako przypadkowo dokonali odrodzenia angielskiej magii, przyczyniając się przy okazji do tak ważkiego wydarzenia w dziejach Europy, jakim była klęska Napoleona pod Waterloo. Specyficzny tandem magiczny tworzą Gilbert Norrell – podstarzały, cyniczny, opryskliwy mól książkowy opętany żądzą sławy i władzy oraz, niejako dla równowagi – Jonathan Strange – człowiek młody, a już tak znudzony życiem, że aż zabrał się za magię. Uczeń Strange szybko przerasta mistrza Norrella, jako że ma bardziej elastyczne i kreatywne podejście do rzeczy. Trwa również w błogosławionej niewiedzy co do pewnych bardziej złożonych aspektów swego nowego rzemiosła. Angielska magia opiera się na podwalinach położonych przez elfy. Praktycznie nie można zostać prawdziwie wielkim adeptem magii, nie uciekając się do pomocy mieszkańców Faerie. A Strange nie chce być rzemieślnikiem – on traktuje
magię jak sztukę. Rządowe zlecenia szybko mu się nudzą, nie rozumie uporu, z jakim Norrell krytykuje elfią magię. Wkracza samotnie na niebezpieczną ścieżkę, nie chcąc dobrowolnie zawężać swoich horyzontów. A prawdziwa magia w istocie jest bardzo potężna – nie ma nic wspólnego z widowiskowymi sztuczkami. Jednak, jak każda potęga, obciążona jest odpowiednią ceną. Czy w ostatecznym rozrachunku warto będzie tę cenę zapłacić?
Powieść Clarke ma właściwie same zalety – ciekawych, niejednoznacznych bohaterów, w tym zwłaszcza drugoplanowych, wciągającą fabułę, w której schemat fantasy zostaje twórczo przekształcony, co pozwala uzyskać zupełnie nową jakość, a przede wszystkim niezwykły, prawdziwie magiczny klimat. Składają się nań w równym stopniu: przepiękny styl snucia opowieści, znakomicie oddany w przekładzie, drobiazgowe przypisy, utwierdzające Czytelnika w przekonaniu, że magia to rzeczywiście nauka z bogatą literaturą teoretyczną oraz płynne przejścia od sielanki do grozy. Elfy mają tu prawdziwie nieludzkie oblicza, są zimne, bezduszne i okrutne, a ich ofiary – ludzie – cierpią tak autentycznie, że nie sposób nie poczuć dreszczy, gdy rozlega się, towarzyszący elfiej magii, ponury dźwięk zaklętych dzwonów.
I choć konwencja jest baśniowa, to zdecydowanie bliższa niejednokrotnie bezwzględnym baśniom Grimmów niż optymistycznym historyjkom Andersena. Ostateczny tryumf dobra nie jest oczywisty, tak jak żaden inny element tej układanki nie jest jednoznaczny. W podobnej poetyce utrzymane jest znakomite zakończenie, po którym zaskoczony Czytelnik potrzebuje sporo czasu, by się otrząsnąć i powrócić rzeczywistości – zapewne już z nie tak pobłażliwie lekceważącym stosunkiem do magii i bajek o niej, jaki prezentował wcześniej.