Trwa ładowanie...

Nie wierzcie w filmy o komandosach. Zabójca Bin Ladena odkrył kulisy pracy w Navy SEALs

W "Komandosie" Robert O’Neill przenosi czytelnika do Iraku i Afganistanu, nie szczędzi czarnego humoru związanego z długotrwałym uwikłaniem w walkę i szczegółowo opisuje działania najskuteczniejszych oddziałów specjalnych. Na koniec opowiada o operacji, w której zastrzelił Osamę bin Ladena.

Nie wierzcie w filmy o komandosach. Zabójca Bin Ladena odkrył kulisy pracy w Navy SEALsŹródło: Getty Images
d1ktoko
d1ktoko

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Rebis publikujemy fragment książki, która ukaże się w polskich księgarniach 3 lipca.

Rozdział 2

(...) Na filmach rekruci spędzają całe dnie na robieniu pompek w błocie i bieganiu wte i wewte. Chyba że akurat pełzają pod drutem kolczastym. Niemniej obóz Marynarki Wojennej jest inny. Najczęściej siedzieliśmy w salach wykładowych, ucząc się zwyczajów i zasad US Navy. Poza tym wysłuchiwaliśmy różnych wrzasków, czyściliśmy i składaliśmy różne rzeczy. Głównie odzież, flagi i pościel, ale zasadniczo wszystko, co tylko dało się złożyć. Składanie to fundament Marynarki Wojennej. Kajuty są małe i ciasne i wszystko musi być w nich równo złożone. Zabawne, jak pilnie to ćwiczyliśmy. Do dziś odruchowo składam ręczniki tak, jak wtedy mnie nauczono.

Jednego tygodnia uczono nas zasad walki z ogniem, poznawaliśmy też rodzaje pożarów. Jak to w marynarce. W sumie nawet mi się podobało. Z wolna przesiąkałem tą atmosferą, choć poza tym wciąż głównie składaliśmy. A gdy nie było składania, to była musztra. Okazało się, że trzeba wielu tygodni, aby nauczyć się chodzić. I ta nauka to były bodaj jedyne ćwiczenia fizyczne, które dla nas przewidziano. Nie mieli dla nas żadnej prawdziwej roboty. Czułem, że mimo sześciu miesięcy przygotowań szybko stracę formę, prowadząc taki, głównie siedzący, tryb życia. Może nauczę się perfekcyjnie składać wszystko jak leci, ale poza tym tylko utyję na śmieciowym żarciu.

– Zaczynamy przybierać na wadze – mawiałem, gdy ktoś chciał słuchać. – Tracimy formę. Nie biegamy. Zero aktywności. A wszystko, co dostajemy do jedzenia, jest cholernie tłuste.
Bardzo chciałem podejść do testu, zanim zrobi się ze mnie trzystufuntowy mięczak. Testy organizowano we wtorki i czwartki. Zapisałem się na pierwszy dostępny termin. I popełniłem błąd. Poprzedniego dnia zafundowano nam wszelkie możliwe szczepienia i rano obudziłem się cały obolały, w siniakach i z językiem jak kołek. US Navy słynie z profilaktyki, ale skutek był taki, że ledwie zwlokłem się z koi. Stanięcie na własnych nogach wymagało ode mnie sporego wysiłku. Nawet jedno podciągnięcie się na drążku jawiło się jako niewykonalne, o ośmiu mogłem w ogóle zapomnieć.
Już umycie zębów było w tym stanie nie lada wyzwaniem. Przejście testu było jak podróż do sąsiedniej galaktyki. Przepłynąć dwadzieścia długości basenu (pięćset jardów), dziesięć minut odpoczynku; czterdzieści dwie pompki; pięćdziesiąt przysiadów, dwie minuty odpoczynku; te straszne osiem podciągnięć, dziesięć minut odpoczynku; przebiec półtorej mili w jedenaście i pół minuty. W wojskowych butach.

Getty Images
Źródło: Getty Images

Jakoś dotarłem do hali ze stadionem olimpijskim, gdzie były nawet trybuny. Na ścianie wisiała wielka flaga z godłem SEAL. Przedstawia ono orła (symbolizującego naszą zdolność do działania z powietrza) siedzącego na kotwicy (symbolu naszych związków z Marynarką Wojenną) i trzymającego w jednej szponiastej łapie trójząb (świadczący o naszej umiejętności działania na morzu), w drugiej zaś pistolet skałkowy (przypominający komu trzeba, że dajemy sobie radę także na lądzie). To naprawdę bojowy orzeł.

d1ktoko

Wspiąłem się wysoko na miejsca dla publiczności i spojrzałem na basen. Jakiś seal wyszedł, aby przyjrzeć się narybkowi. Nosił granatowe kąpielówki z emblematem SEAL Team 3 i nic więcej. Miał taki kaloryfer, że jeszcze bardziej pożałowałem, że w ogóle się tu znalazłem. Przeszedł przed trybunami, spojrzał każdemu w oczy, stanął na słupku i skoczył do wody w takim stylu, że Greg Louganis skręciłby się z zazdrości. Wszedł w wodę jak stalowy nóż, po czym kompletnie bez wysiłku pokonał basen, wyskoczył na brzeg i odszedł w stronę szatni. Nawet się nie obejrzał, jakby żaden z nas nie zasługiwał na drugie spojrzenie.

Pięciuset ogolonych do skóry rekrutów zwróciło głowę w stronę kolejnej postaci, która pojawiła się na skraju basenu. Ten seal miał nam przypomnieć, jakie są zasady testu. Nagle poczułem się bardzo nie na miejscu. Wszyscy tutaj wierzyli, że się dostaną, jak chyba każdy, kto uderzał do US Navy. Niby jaką mogłem mieć nad nimi przewagę?

Był jeden taki drobiazg. Najmądrzejsze, co zrobiłem w czasie procesu werbunkowego, to – zgodnie z sugestią przyjaciela z Piechoty Morskiej – dopilnowałem, aby w odpowiedniej rubryce znalazła się adnotacja, że mam prawo trzy razy podchodzić do testu. Całe szczęście, że to zrobiłem.

Pływanie jakoś mi poszło, ale przy pompkach, które trzeba dobrze wykonać, bo inaczej ich nie zaliczają, poległem. Nie udało mi się dojść do czterdziestu dwóch. Tego właśnie się obawiałem. Porażka.
Tyle że… miałem prawo jeszcze do dwóch prób.

d1ktoko

W czwartek obudziłem się jak nowo narodzony. Cokolwiek we mnie wcześniej wpompowali, ulotniło się bez śladu i gdy siadałem na trybunach, znowu byłem tym samym gościem, który poświęcił pół roku na przygotowania do tej chwili. Jak się potem okazało, należałem do garstki, która naprawdę coś zrobiła. Po raz pierwszy przekonałem się o słuszności stwierdzenia, że przygotowanie decyduje o wszystkim. Była to pierwsza z wielu prawd, które miałem niebawem poznać.

Do pływania podchodziliśmy grupami. Z pięciuset rekrutów zdało tę część testu tylko dziesięciu. W tym i ja.

Mieliśmy teraz dziesięć minut przerwy, aby przebrać się w mundury, po czym przeszliśmy do pompek. Dwóch odpadło. Przysiady dla nikogo nie okazały się problemem. Ostatnią częścią testu, który nazywano tu z jakiegoś powodu ewolucjami, był bieg w wojskowych butach na półtorej mili. Dystans ten należało pokonać w czasie nie dłuższym niż jedenaście i pół minuty. Na tym etapie straciliśmy jeszcze czterech.

Getty Images
Źródło: Getty Images

Z całego tłumu pięciuset młodych ludzi, którzy byli przekonani, że zostaną przyjęci do SEAL, zostały tylko cztery osoby. A i to był przecież dopiero początek, bo zakwalifikowaliśmy się jedynie do trwającego dwadzieścia osiem tygodni szkolenia Basic Underwater Demolition/SEAL. Miał to być zarazem okres próbny, przy którym zaliczony właśnie test wypadał niczym sączenie piña colady w kołyszącym się łagodnie hamaku. Zdecydowanie nie każdy dochodził do końca.

d1ktoko

Byłem jednak szczęśliwy. Wiedziałem już, że na pewno zostanę skierowany na ten kurs, co samo w sobie było atrakcyjną perspektywą. Organizowano go w Coronado, w bazie znajdującej się na wyspie w zatoce San Diego. Miejscu opisywanym w samych superlatywach w folderach turystycznych. Tak. Plaże, dziewczyny, piwo. I jeszcze będę miał na sobie zielony mundur kursanta SEAL.

Rozdział 12

W 2006 roku miałem już dom, hipotekę, żonę i dzieci. Jednak przez następne sześć lat spędzałem średnio 325 dni w roku poza domem, ćwicząc w tym czasie albo walcząc. Było to życie, do którego wszystkie żony ludzi z SEAL Team ███ po prostu musiały przywyknąć i naprawdę dobrze wspierały się nawzajem. Z drugiej strony wiedziałem, że moja żona miewa dni z natrętnie powracającą myślą „Ciągle go nie ma”.

Nie chcę przez to powiedzieć, by nie doceniała tego, że czterdzieści dni w roku gościłem jednak w domu, na co składało się dwadzieścia dni urlopu i drugie dwadzieścia, gdy byłem na miejscu, choć pracowałem po dwanaście godzin dziennie i wracałem około siedemnastej. Czy że nie szanowała siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów mojego rocznego zarobku, nie wspominając o dodatku mieszkaniowym, który wydatnie pomógł nam w spłacie kredytu. Wiem, że popierała wszystko, co robiłem, chociaż nie mogłem wiele o tym mówić. Chcę za to serdecznie podziękować jej, dzieciom oraz wszystkim rodzinom moich kolegów z SEAL. Dla większości Amerykanów wojny w Iraku i Afganistanie z 2006 roku były jedynie elementem wieczornych wiadomości, podczas gdy nasze rodziny odczuwały je o wiele dotkliwiej, żyjąc w domu bez męża i ojca i w nieustannym strachu o nich.

d1ktoko

Dla mnie ta wojna była warkotem śmigłowcowych silników, miarowym poszczekiwaniem broni automatycznej i cichym głosem snajpera ostrzegającym przez wciśniętą do ucha słuchawkę, że w sąsiednim pokoju zaczaił się ktoś, kto chce pozbawić mnie głowy.

Trwało to całkiem długo, a jesienią 2006 roku niewiele brakowało, aby źli chłopcy dopięli swego.

Operowaliśmy z Camp Chapman, niedaleko Khost we wschodnim Afganistanie, gdzie trzy lata później pewien podwójny agent zabił w samobójczym zamachu aż siedmiu naszych ludzi. Wysadził się z nimi w samochodzie. Działaliśmy zgodnie z ustalonym porządkiem: odprawa i poznanie celów, wyjazd w kolumnie humvee ze wsparciem ogniowym rangerów, carl gustaf w odwodzie.

Domena publiczna
Źródło: Domena publiczna

Pewnej nocy naszym celem okazała się spora posiadłość, wedle standardów afgańskich dość zwyczajna, ale całkiem odmienna od tego, co znamy w Ameryce. Coś w rodzaju chińskiej łamigłówki skrzyżowanej z wioską ewoków. Wysoki mur otaczał labirynt różnych budowli, które na dodatek przecinały się losowo i widziane z góry mogły przypominać wielką krzyżówkę, taką do rozwiązywania. Jej meandrujące alejki naszpikowane były różnymi pomieszczeniami, a sercem kompleksu był piętrowy budynek bez okien. Od razu wiedziałem, że to będzie koszmar.

d1ktoko

Towarzyszył mi w tej akcji Lance, ten od „jardowego pawia”. Nie była to jedyna pechowa chwila w jego życiu.

Ogólnie rzecz biorąc, był niesamowity. Mówiliśmy na niego Kobra, gdyż był wiecznie spięty, w każdej chwili gotowy do ataku. Cechowało go też coś, co nazwaliśmy syndromem Lance’a. Co rusz był o włos od śmierci, a jednak ciągle z takich matni wychodził nietknięty. Powtarzało się to na tyle często, że zaczęliśmy już przywykać, a nawet spodziewaliśmy się po nim kolejnych takich przygód, choć każda z nich i tak budziła potem skrajne zdziwienie.

W 2005 roku, podczas ataku na pełen terrorystów dom w Iraku, Lance wpadł do basenu. Irak był ostatnim miejscem, w którym ktokolwiek oczekiwałby basenu na tyłach domu. Ale sytuacja była poważna. Ciężki sprzęt ciągnął go na dno. Powiedział mi potem, że wstrzymał oddech i próbował wypłynąć (wykorzystując to, co ćwiczyliśmy na szkoleniach), gdy zobaczył przerwany kabel elektryczny zwisający już tuż nad wodą i sypiący iskrami. Zastanowił się jeszcze, czy utonie, czy prędzej zginie od porażenia prądem, gdy zrobiło mu się ciemno przed oczami i tylko daleko, w perspektywie tego mroku, coś jaśniało. Gdy skupił spojrzenie, zobaczył swojego partnera, który wpatrywał się w niego z przerażeniem, ale i rozbawieniem, jakby chciał powiedzieć: „Co ty tu, kurwa, robisz?”. I zaraz potem się roześmiał.

d1ktoko

Lance powiedział, że było to bardzo paskudne wspomnienie. Zwłaszcza ten śmiech na koniec. Nie miał pojęcia, jak wydostał się z tego basenu, ale jakoś mu się to udało. Wyszedł z tego cały i zdrowy.
Wszyscy uwielbiali Lance’a, włącznie ze mną. Był skrupulatny, miał idealnie uporządkowaną szafkę, czysty mundur, błyszczał taktyką… ale po prostu miał pecha.

Innym razem odbywaliśmy skoki spadochronowe w Arizonie, przy czym Lance nadzorował procedurę. Jego obowiązkiem było przytrzymanie spadochronu hamującego przy skokach w tandemie. W takich razach instruktor, w tym wypadku był to snajper Greg, łączy się linką z kimś wykonującym skok po raz pierwszy. Para spada zawsze szybciej niż pojedynczy skoczek, więc z samolotu wyrzucany jest razem z nimi mały spadochron hamujący, żeby ich nieco spowolnić. Lance miał im pomóc z tym spadochronem, a potem skoczyć samemu.

Zrobił to jednak zbyt pospiesznie i wpadł na wypełniający się jeszcze spadochron hamujący tamtych dwóch. No i zaraz zaplątał się w jego linkę. Teraz wszyscy mieli przerąbane. Gdyby Greg otworzył swój główny spadochron, owinąłby się on wkoło Lance’a i w komplecie wyrżnęliby w ziemię. Lance zaczął się więc szarpać i w ostatniej chwili udało mu się uwolnić. Zaraz otworzył swój spadochron i został w tyle, pozwalając też Gregowi na uwolnienie czaszy. Tak uratował życie jednego z najlepszych snajperów w historii Ameryki.

100223-N-7162M-315
NORWAY (Feb. 23, 2010) A Navy SEAL freefalls from an Austrian C-130 aircraft above the Arctic Circle during Cold Response 2010. Cold Response is a Norwegian exercise open to all NATO nations for winter warfare and joint coalition training. (U.S. Navy photo by Mass Communication Specialist 2nd Class Ashley Myers/Released)
Domena publiczna
100223-N-7162M-315 NORWAY (Feb. 23, 2010) A Navy SEAL freefalls from an Austrian C-130 aircraft above the Arctic Circle during Cold Response 2010. Cold Response is a Norwegian exercise open to all NATO nations for winter warfare and joint coalition training. (U.S. Navy photo by Mass Communication Specialist 2nd Class Ashley Myers/Released) Źródło: Domena publiczna

Kiedy bezpieczni stanęli na ziemi, pasażer z tandemu zaczął tańczyć z radości i świętować swój pierwszy skok i dopiero po chwili zauważył blade twarze tamtych dwóch. Przez cały czas był błogo nieświadomy niebezpieczeństwa, w którym się znalazł.

Skoro więc przyszło mi wchodzić wraz z Lance’em do takiego kompleksu, winienem spodziewać się czegoś szczególnego. Byliśmy w połowie sprzątania jednego z poszatkowanych przejściami dziedzińców, gdy tamtym zebrało się na otwarcie ognia. Oczywiście w kierunku Lance’a. Zaczęła się strzelanina w labiryncie. Załatwienie sprawy zajęło nam trochę czasu, zabiliśmy dwóch, ale jeden zakątek pozostał niesprawdzony. Znajdował się na końcu długiego korytarza, który biegł na dodatek pod niewygodnym kątem. Nie było tam drzwi, tylko częściowo zasłonięty otwór. Wejście znajdowało się w narożniku, więc większość wnętrza nie była widoczna z zewnątrz i trudno było orzec, ilu gości się tam kryje.

Przeszliśmy przez ciała zabitych i ruszyliśmy naprzód. Kilku facetów odłączyło się od nas, aby zająć się następnym korytarzem, i znalazłem się na pozycji prowadzącego. To ja miałem pierwszy wejść do tego pokoju.

Cały czas myślałem, co też w nim zastanę. Widziałem z korytarza, że narożnik przede mną jest czysty. Powinienem podchodzić powoli i ogarnąć przed wejściem, od lewej do prawej, możliwie największą część wnętrza. Ale i tak oznaczało to 170 ze 180 stopni. Te ostatnie dziesięć stopni nie dawało mi spokoju, ale nic nie mogłem na to poradzić. Czasem trzeba po prostu zaryzykować. Niestety, wróg zwykle też to wie.

Tak, w martwym obszarze mógł się ktoś schować, czekając cierpliwie, aż wejdziemy. Wielu zginęło w ten sposób.

Gdy wyczułem dwóch moich ludzi za sobą, wszedłem do środka i natychmiast usłyszałem trzy strzały z wyciszonej broni. Zaraz potem zobaczyłem pod ścianą gościa, który zachwiał się i upadł z łomotem na podłogę. Nie wypuścił przy tym z rąk swojego AK-47. Był łysy, bez koszuli, w białych spodniach i zdecydowanie martwy. To była surrealistyczna sytuacja i dopiero po chwili ogarnąłem obraz. Gość musiał spać i zerwał się, wciąż w piżamie, po czym zaczaił się z bronią w niewidocznym dla mnie kącie. To nie był przypadek. Jak wspomniałem, ci ludzie studiowali naszą taktykę. Zamierzał załatwić pierwszego, który wejdzie, i miałem to być ja. Odruchowo spojrzałem w górę, na dach piętrowego budynku. Oczywiście zobaczyłem Grega. Stał tam z bronią na ramieniu i wpatrywał się we mnie niczym bóg wojny. Nazywaliśmy go Hoff na cześć aktora Davida Hasselhoffa, ponieważ był równie irytująco przystojny. Włączył mikrofon i usłyszałem w uchu: „Już jest czysto, Rob”.
Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co zrobił. Nie chodziło o to, że uratował mi życie. To zdarzało się nagminnie. Zaimponowało mi, że zdołał rozpoznać mnie w ciemności z trzydziestu metrów. I tylko po tym, jaki sprzęt miałem na sobie. Tak, to było coś. Naprawdę się znaliśmy i potrafiliśmy sobie pomóc.

Nie znaczy to, że seale zawsze świetnie radzą sobie pod ostrzałem. Wspomniałem, że zwykle musimy szybko się ruszać i czasem ktoś zaczyna zwalniać. Mieliśmy takiego, który wyleciał z zespołu, bo nachodziły go chwile wahania. Potrzebni zaś są tacy, którzy po prostu robią swoje. Koniec końców to jest wojna.

Gdy powtórzy się to podczas kilku akcji, ktoś w końcu zauważy i powie coś głośno podczas okresowych ocen sprawności. Są to po części nieformalne spotkania, podczas których dyskutujemy o ostatnich akcjach, ale można wówczas spytać delikwenta, co właściwie jest grane.

Zwykle dochodzimy wtedy do wspólnych wniosków. Jeśli trzeba, ktoś taki wraca do zwykłego zespołu SEAL lub zostaje instruktorem. Czasem opuszcza Marynarkę Wojenną.

Obywa się bez złości czy żalu. Jeśli nadszedł ten czas, to trudno. Mieliśmy dowódcę zespołu, który po prostu zaczął się gubić. Podczas akcji jakby go nie było. Nie wiedzieliśmy, czy to strach, czy coś innego. Ominęliśmy drogę służbową i poszliśmy od razu do jego przełożonego, aby mu powiedzieć, co się dzieje.

Tamten wezwał go na rozmowę i usłyszał potwierdzenie: „Tak, moja kariera dobiega końca i chyba się już do tego nie nadaję”. Gość ustąpił i dostaliśmy nowego dowódcę. Nie jest to częste, ale się zdarza, choć większość zdecydowanie sobie radzi. (…)

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Powyższe fragmenty pochodzą z "Komandosa" Roberta O'Neilla. Książka ukaże się na polskim rynku nakła-dem wydawnictwa Rebis 3 lipca 2018 r.

Obejrzyj: Taki musi być snajper wojskowy. Wywiad ze snajperem GROM

d1ktoko
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ktoko