Była w bośniackich obozach koncentracyjnych, na polu minowym w Afganistanie, w płonącym Tbilisi, w chorwackich schronach, a dziś relacjonuje... swoją pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Maria Wiernikowska – bo o niej mowa – ceniona, dawno niewidziana reporterka - wydała właśnie książkę „Oczy czarne, oczy niebieskie”.
Dziennikarka zgodziła się iść na pielgrzymkę na prośbę przyjaciół, z którymi ocalała z wypadku samochodowego. Mimo że niewierząca, zdecydowała się pokonać niemal osiemset kilometrów pieszo i na rowerze. Niby przypadkiem, wbrew sobie. „Ja, co chodzę do kościoła na śluby i pogrzeby, idę do grobu świętego Jakuba, żeby dziękczynić i prosić...” – pisze sarkastycznie. Przyznaje jednak: „Lubiłabym w coś uwierzyć bezgranicznie. Bezapelacyjnie. Bez wątpienia. Ale na razie dubito ergo sum (wątpię, więc jestem)”.
Początkowo lektura nieco irytuje - drażni nastawienie Wiernikowskiej, wciąż wyśmiewającej własną decyzję o wyruszeniu w drogę. Czytelnik pyta sam siebie: to po co, u diabła, poszła? Z każdym kolejnym kilometrem dziennikarka zaczyna sobie zadawać coraz trudniejsze, coraz ważniejsze pytania. Zastanawia się, co za siła kazała tym wszystkim ludziom iść na krańce Galicji, skoro nie musieli. Albo: „O czym myślą staruszki, gdy się modlą? O śmierci? O raju? O rencie, dzieciach, co nie przyszły, nie zadzwoniły, o pierwszej miłości? Czy mają pretensje do Boga, że wszystko nie tak? Że trzeba było inaczej? A może po prostu dziękują, że żyją?”
Wiernikowska słucha uważnie, gdy czeska prawniczka Nora zastanawia się nad swoim życiem: „Po co mi szybki samochód, świat poznawany przez internet, a potem jogging i siłownia? Po co ten cały pośpiech? Tu dopiero rozumiem sens powolności”. Reporterka, leżąc wśród wrzosów na Monti di Oja, nagle dochodzi do wniosku, że jest coś kojącego w tym pielgrzymkowym, powtarzalnym rytmie dnia. Notuje: „Człowiek wolny to nie ten, kto robi co chce, a ten, kto swobodnie poddaje się nurtowi. Drodze”.
Każda podróż w nas coś zmienia, każe przyjrzeć się swojemu życiu z innej perspektywy, porusza struny, których istnienia nie podejrzewaliśmy. „Tęsknota to nitka, po której chce się wrócić” – pisze Wiernikowska nieprzypadkowo, bo „Oczy czarne, oczy niebieskie” to także książka o tęsknotach, które chce się zostawić za sobą, a które na siłę pakują się do plecaka.
Jedne z najbardziej interesujących refleksji, którymi dziennikarka się z nami dzieli, dotyczą tego, jak postrzega swój zawód. „W mojej robocie pasjonuje mnie polowanie na człowieka. Na egzemplarz, okaz niezwyły – ten w paski, tamten z czubem – ale przecież najchętniej poluję na jakąś prawdę, tajemnicę intymną, wykradzioną z serca podstępem lub uśmiechem. Więc oto przez solidarność ze swoimi ofiarami staję w świetle reflektorów i zadaję sobie proste, trudne pytania”. Zdradza, że za teksty z miejsc targanych wojnami płaci się latami snów o tym, co najstraszniejsze. „Myślałam, że takich historii można wysłuchiwać bezkarnie. Ża taka robota. Że mnie to nie dotyczy. Że to nie moje życie. Bo jestem reporterem. Nie wiem już, co moje. Moja pamięć karmi się cudzą”.
Wiernikowska początkowo wydaje się zbyt twarda, zbyt przekorna, dosyć nieczuła. Zastanawiamy się, czy na taką chce się kreować, czy aby nie gra przed nami jakiejś roli. Im więcej jednak stron „Oczu czarnych, oczu niebieskich” za nami, tym wrażliwsza nam się jawi. (Nadal jednak obserwujemy, jak dziennikarka broni się przed patosem. Skutecznie – za co należy się jej uznanie). Stopniowo zrzuca pancerz nieufności i wyznaje, dlaczego w drodze do Santiago płakała, a my wreszcie chcemy zrozumieć to, co mówi o pracy w ekstremalnych warunkach: „Wojna to karnawał. Zmieniamy pary w tańcu, zakładamy maski, łatwo zdejmujemy stroje i bawimy się niegrzecznie. Jutro wyjedziemy, będziemy czyimiś mężami i żonami, ktoś generałem, a ktoś panią redaktor. Na wojnie alkohol i seks tłumią strach”.
Byłam w Santiago, tak jak Wiernikowska, chociaż nie na pielgrzymce. Jak ona przemierzałam szlaki Galicji, a mam wrażenie, że widziałam całkiem inną Hiszpanię. Czytając „Oczy czarne, oczy niebieskie” nie mogłam przestać porównywać moich wrażeń z tym, czego ona tam doświadczyła. Moja Hiszpania smakuje słońcem zamkniętym w butelce, ostrygami na ostro z baru tapas, w którym je się tylko na stojąco i leci dalej oraz kalmarami (tymi przyrządzanymi przez Angie, zawsze uśmiechniętą Filipinkę). Gdy stamtąd wyjeżdżam, tęsknię za kolacjami w środku nocy i za drzewkami pomarańczowymi. Z Santiago zabrałabym (tylko dla siebie!) zmysłowość flamenco, boską czerwoną sukienkę wypatrzoną na ulicznej tancerce, labirynty wąskich i krętych uliczek dopominających się, by przechadzać się po nich we dwoje, oraz te, trudne do opisania, noce, w które czuję się, jakbym miała klucze do tego miasta.
Po hiszpańskiej stronie życia wierzy się przede wszystkim zmysłom, po polskiej się im nie dowierza. Podczas gdy my się wciąż ścigamy (często z samymi sobą), Hiszpanie żyją chwilą. Mieszkaniec Południa zawsze ci powie, że żyje się raz, żyje się teraz… „Dziś” to kluczowy element tamtejszej filozofii radości. Gdy jednak wykłada ci ją dopiero co napotkany brunet, na ogół oznacza to, że chętnie zamieniłby cię w dotyk… Maria Wiernikowska przekonała się o tym, gdy zbliżała się do Santiago...
Uśmiechałam się czytając o wieczorze, w czasie którego Iberyjczycy jak w transie grali na kobzach, a Wiernikowska akompaniowała im na tamburynie. Też pamiętam taki wieczór, z tym, że ja próbowałam grać na kobzie... To takie przyjemne, gdy książka przypomina nam zapomniane obrazy...
Wędrówka się kończy. By tradycji stało się zadość, trzeba coś spalić, symbolicznie pozbyć się jakiegoś balastu, przeszłości, którą wlecze się za sobą. Przez całą drogę polska reporterka rozliczała się ze swoimi niespełnieniami, wspominała dramatyczne momenty na frontach, ale i chwile macierzyńskiego szczęścia. Nie wiemy, co tak naprawdę spaliła na końcu szlaku św. Jakuba.
„Przez dwadzieścia parę dni odkryłam rower, cykorię podróżnika, Kanał Kastylijski, Architekta z Grenady...” – zanotowała. Bilans podróży chyba na plusie. Choć i tak nam wrażenie, że Wiernikowska dowiedziała się o sobie więcej, niż chciała nam powiedzieć. Dziennikarze tej klasy wiedzą, co nie jest na sprzedaż.